Skandaliczna wypowiedź niemieckiego polityka G. Nooke, pełnomocnika rządu RFN ds. praw człowieka, który dla scharakteryzowania obecnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce użył słowa „Gleichschaltung”, jednoznacznie kojarzonego w Niemczech z nazistowską polityką ujednolicania postaw i poglądów, w zadziwiający sposób koresponduje z tonem naszej rodzimej publicystyki, doszukującej się w obecnej polityce polskich władz ciągot totalitarnych, stanowiących zagrożenie dla pluralizmu. I nie chodzi tu tylko o pożałowania godne wypowiedzi senatora PO Stefana Niesiołowskiego, który politykę braci Kaczyńskich nazywa powrotem do czasów Gomułki, ale o bardziej subtelne rozważania socjologiczno-polityczne demaskujące rzekomą niechęć większości polskiego społeczeństwa do idei i praktyki pluralizmu we wszystkich jego społecznych odniesieniach.
Fot. Artur Stelmasiak
Oto na łamach „Rzeczpospolitej” w dwa dni po wypowiedzi niemieckiego polityka ukazuje się artykuł Piotra Winczorka, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, który w związku ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi wzywa środowiska lewicowe do podjęcia starań, by „ożywić zainteresowanie naszego społeczeństwa pluralizmem”.
Skąd taki postulat? Czyż byśmy rzeczywiście w 17 lat od obalenia komunizmu i 26 lat od powstania ruchu „Solidarność” mieli cierpieć na deficyt pluralizmu? Czyżby nasze społeczeństwo nie było w stanie pojąć, że akceptacja pluralizmu zarówno jako faktu społecznego, jak i wartości kulturowej jest jednym z filarów społeczeństwa obywatelskiego i państwa prawa?
Zdaniem publicysty „Rzeczpospolitej”, nie jest aż tak źle. Po pierwsze, idea pluralizmu jako wartości kulturowej i ustrojowej była już obecna w dokumentach programowych pierwszego zjazdu NSZZ „Solidarność” i na tle panującego wówczas monizmu ideologicznego zdawała się zyskiwać powszechną akceptację. Po drugie, III Rzeczpospolita w swoim dorobku prawnym – od Konstytucji po szczegółowe uregulowania ustawowe – stworzyła dla pluralizmu przestrzeń normatywną, której nikt nie ośmieliłby się dziś podważyć: wolność tworzenia i działania partii politycznych, stowarzyszeń, Kościołów i związków wyznaniowych, wolność słowa, zakaz cenzury prewencyjnej, swoboda badań naukowych, twórczości artystycznej, wolność gospodarowania itd. Nasz publicysta przyznaje również, że pluralizm w Polsce jest nie tylko postulatem prawnym, ale i faktem społecznym: partii politycznych mamy aż za wiele, podobnie, gdy chodzi o stowarzyszenia, związki zawodowe i korporacje gospodarcze, a także media funkcjonujące bez państwowej cenzury.
W czym zatem problem? Otóż w tym, że „pluralizmu…nie znajdujemy już na jednym z pierwszych miejsc wśród powszechnie cenionych wartości”, że „wielu podaje jego znaczenie w wątpliwość”, że „dla umacniania pozycji pluralizmu jako wartości niebezpieczne jest podważanie, w imię własnych przekonań, dopuszczalności wszelkich innych poglądów, stanowisk, stylów życia czy obyczajów”.
W tym miejscu prof. Winczorek ma jednak wyraźne trudności ze wskazaniem na konkretne przejawy niechęci znacznej części Polaków wobec tej wartości. Na gruncie gospodarczym wspomina jedynie o braku akceptacji wobec obcego kapitału i pluralizmu form własności, a w sferze polityki o nieudolności władz państwowych w ściganiu konstytucyjnie zakazanych partii – komunistycznych, faszystowskich, nazistowskich, rasistowskich itd. – które jak wiadomo niechętne są pluralizmowi. Nawet zadeklarowani wrogowie IV Rzeczpospolitej muszą przyznać, że nie są to przykłady uzasadniające tak radykalną tezę.
Cały ciężar argumentacji przesunięty zostaje zatem na grunt etyczny i obyczajowy. Sedno problemu tkwi w tym, że „w naszym społeczeństwie… nie ma zgody na to, iż pluralizm obejmować może poglądy i style życia odbiegające znacznie od standardów wyznaczonych przez dominujące w Polsce nurty religijności”. Dlatego też poza granicami dopuszczalnego pluralizmu znajdują się przekonania i postawy mniejszości seksualnych i niektórych wyznaniowych, ludzi nie uznających tezy o świętości życia, a także akceptujących antykoncepcję i rozwody.
W konkluzji czytamy, że pluralizm w sferze etycznych i obyczajowych standardów „jest stanem, który najprawdopodobniej najtrudniej jest osiągnąć, choćby z tego powodu, iż nie jest on uważany przez wielu za samoistną wartość społeczną, ale raczej za zło mogące się przyczynić do rozwinięcia całego wachlarza zła etycznego o pochodnym charakterze”.
Trudno o bardziej klarowne wyłożenie swojego stanowiska. A jednak zdumienie musi budzić łatwa do zauważenia sprzeczność, jaka kryje się w wywodach profesora UW. Skoro pluralizm jest samoistną wartością społeczną, to stanowić musi cel sam w sobie. A zatem w imię jakich racji nasza Konstytucja ogranicza wolność politycznego zrzeszania się, zakazując tworzenia partii o rasistowskim i totalitarnym charakterze? Czyż nie jest to gwałt na idei pluralizmu, która oznacza gotowość do akceptowania każdej odmienności? Skoro mamy akceptować postawy i poglądy homoseksualistów, to dlaczego odmawiać takiej samej akceptacji pedofilom. Natomiast jeśli teza o świętości życia jest tylko jedną z możliwych do przyjęcia opinii w tym zakresie, to dlaczego jeszcze nie przewracamy do góry nogami Kodeksu Karnego, który za umyślne pozbawienie kogoś życia przewiduje tak wysokie sankcje.
Byłoby lepiej i uczciwiej intelektualnie, gdyby publicysta „Rzeczpospolitej” przyznał po prostu, że jego intuicje etyczne rozmijają się całkowicie z dominującą u nas obyczajowością, która rzeczywiście ma swoje ugruntowanie chrześcijańskie, ale która jednocześnie otwarta jest na poszukiwanie wartości wspólnych, nazywanych także podstawowymi. Taką wartością jest również pluralizm, ale pojmowany nie jako wartość sama w sobie, ale służąca rzeczywistemu dobru człowieka.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 8-9/2006.