Emigracja jest zjawiskiem paradoksalnym, płaszczem królewskim i łachmanem żebraczym jednocześnie; prawda, że ten drugi bardziej rzuca się w oczy, gdyż pierwszego najczęściej nie widać. Jan Bielatowicz ponad trzydzieści lat temu pisał, że „emigracja to zarazem stan społeczny, dobrowolny wybór pracy najemnej, raczej deklasacja niż utrzymanie życiowej pozycji”. Zaiste, niewielu znaleźlibyśmy emigrantów, którym dane było uniknąć dokuczliwości i nędz wygnańczej egzystencji, nie doświadczyć upokorzenia pauperyzacji, a jeszcze mniej znaleźlibyśmy tych, którzy znosili odmianę fortuny z pogodą i humorem. Owa deklasacja dotknęła wszystkich bez mała twórców, niezależnie od rodzaju twórczości, jaki uprawiali.
„Nie umiem zacytować przykładu pisarza emigracyjnego – przyznawała Maria Danilewicz Zielińska – który egzystencję swą opierał czy opiera na honorariach autorskich należnych mu z tytułu napisania i opublikowania dobrej, a przynajmniej poczytnej powieści, tomu wierszy czy sztuki teatralnej. Można jednak żyć z pióra; trzeba opłacać to, niestety, godzeniem pracy pisarskiej z zarobkowaniem w innej formie. I tu rysują się dwie możliwości: pracy pokrewnej, a więc dziennikarskiej, bibliotekarskiej, radiowej, pedagogicznej itp. – albo zupełnie odrębnej, tak różnej jak modelarstwo Andrzeja Bobkowskiego”.
Współczesny badacz emigracji, Marek Pytasz, tak o tym pisze: „Większość, szczególnie z pokolenia emigracji walczącej, nie mogła […] marzyć o profesjonalizacji swojego pisarstwa; więcej nawet: nie mogła liczyć na utrzymanie się z zajęć okołoliterackich, imała się tedy różnych prac: byli drukarzami, ogrodnikami, pomywaczami, zecerami, czyścili miejskie kanały, dzielili tusze wieprzowe w rzeźniach, kalibrowali wojskowy sprzęt optyczny, organizowali pogrzeby, pracowali fizycznie w fabrykach lub w biurach na poślednich posadach, przygotowywali do odprawy pociągi towarowe, reperowali zegarki, sprzątali, układali tory kolejowe, zawijali cukierki w kolorową folię i z trudem przebijali się do lepszych zawodów”.
Ten katalog powszednich zajęć zarobkowych pisarzy emigracyjnych jest, naturalnie, niepełny. Rozszerzyć go można o zajęcia tak niezwykłe i specyficzne, że aż dziw bierze, że w ogóle istnieją. Jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy, a zarazem jedna z najciekawszych i najbardziej fascynujących osobowości w skali nie tylko emigracyjnej, Andrzej Bobkowski, dopisałby do tego repertuaru wiele ciekawych zajęć, którymi w różnych okresach zarobkował na życie: był robotnikiem, później urzędnikiem w fabryce amunicji, kierownikiem księgarni, redaktorem wojskowego biuletynu informacyjnego (będąc notabene cały czas cywilem i to zaprzysięgłym!), pracował fizycznie w zakładzie naprawy rowerów, zarządzał (zresztą z fatalnym skutkiem) majątkiem ziemskim, był tragarzem, buchalterem, wreszcie właścicielem sklepu i firmy produkującej modele latające. Jego biografia jest dziś dość dobrze znana, co nie znaczy, że nie ma w niej miejsc niejasnych i epizodów tajemniczych, pozornie nieistotnych, w rzeczywistości ważkich, bo obfitych w konsekwencje, choć zarazem na tyle intymnych, że detektywistyczna prawie chęć ich prześledzenia i wyjaśnienia łączyć się musi w badaczu z oporem wobec niedyskrecji. Losy pisarza znamy przede wszystkim z jego własnych relacji zawartych bądź to w Szkicach piórkiem, bądź to z autobiograficznych zapisów z tomu Coco de Oro, po części zaś z publikowanej korespondencji. Co jednak działo się wcześniej?
W marcu 1939 r. w niejakim popłochu Bobkowski wraz z niedawno poślubioną żoną Barbarą wyjechał do Paryża, gdzie miał podobno odbyć praktykę przed objęciem posady w Argentynie. Pracować miał w kierowanym przez Leona Fuerstemberga przedstawicielstwie „Polskiego Eksportu Żelaza”, w czym pośredniczył spowinowacony z rodziną jego żony i życzliwy mu Kazimierz Kraszewski. Podróż do Buenos Aires – „jeszcze jeden kraj i bezkres miesiąca na morzu” (jak pisał Bobkowski w liście do J. Birtusa z 31 maja 1939 r.) – z niewiadomych przyczyn odwlekała się. Ostatecznie Leon Fuerstemberg, od którego zależał pomyślny finał przedsięwzięcia, odpłynął do Buenos Aires na „Chrobrym” z Gombrowiczem, a nie z Bobkowskim. Ten miał wówczas niespełna 26 lat, był z wykształcenia ekonomistą i został na przysłowiowym lodzie. Wyjazdowi z Polski towarzyszyła aura rodzinnego i chyba nie tylko rodzinnego skandalu, jakim zakończyła się trwająca niewiele ponad trzy miesiące próba znalezienia pracy w przemyśle i osiedlenia w Katowicach. Jakiej natury był to skandal, do końca nie wiadomo, w każdym razie jego wydźwięk i reperkusje były dla Bobkowskiego bardziej nawet niż przykre. Joanna Podolska podaje: „Po studiach dostał pracę w hucie »Laura« w Katowicach, którą przerwał w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Wydarzyło się coś, co zmusiło go do szybkiego wyjazdu z Polski. Krewni milczą o rodzinnym skandalu. […] Podobno wplątał się w jakieś nieczyste interesy i groziła mu odpowiedzialność karna. O usunięcie śladów postarał się skutecznie stryj, minister gospodarki [w rzeczywistości wiceminister komunikacji – przyp. K.Ć.], zięć prezydenta Mościckiego. Ale błąd młodości pociągnął za sobą konsekwencje, które miały zaważyć na całym późniejszym życiu. Rodzice, chcąc wysłać go szybko z Polski, zgodzili się na ślub [w rzeczywistości rodzice nigdy nie zgodzili się na ślub, który zresztą miał miejsce trzy miesiące przed wspomnianymi wypadkami – przyp. K.Ć.]”.
Nieco więcej na temat pracy zawodowej Bobkowskiego na Górnym Śląsku możemy się dowiedzieć z jego listu do Jerzego Turowicza. Oto 18 czerwca 1949 r. pisarz informował redaktora: „Mnie, po oblaniu matury, ojciec wyrzucił z domu. Co miałem robić? Poszedłem jako praktykant ślusarski do warsztatów lokomotyw w Płaszowie. Dostałem 80 zł na miesiąc, mieszkałem u mojego majstra i jeszcze z tego płaciłem sobie korepetycje, ucząc się do repety. Po pięciu miesiącach ja wygrałem tę wojnę nerwów z moim tatusiem, bo mi kazał wrócić, i od listopada do lutego on mi płacił korepetycje. Za to ja nauczyłem się robić przy lokomotywach, a rok później wyremontowałem na wakacjach całą lokomotywę ze zmianą rur płomiennych włącznie. Po skończeniu SGH dostałem posadę w Syndykacie Hut Żelaza 250 zł. Zanim ją objąłem pracowałem w Hucie Pokój w Nowym Bytomiu trzy miesiące za 150 zł. Przetykałem na wszystkich działach, na wielkich piecach, przy wsypie, zatrułem się siarką, ale potem wiedziałem, co to jest stal, jakie są stale, jaki skład chemiczny. Patrzyli tam na mnie jak na głupka”.
Po wielu latach Jerzy Giedroyc, który od samego pisarza znał prawdziwą wersję wydarzeń, mówił o Bobkowskim: „To był niezwykle uczciwy człowiek. Absolutnie nie wierzę, że brał udział w jakichś nieczystych sprawach. Jeśli się w coś wplątał, to przez swoją lekkomyślność. […] Nie wchodziła w grę żadna kalkulacja”.
Sam pisarz napomknął, że to rodzina wygnała go z kraju i że chyba wobec ciążącego na nim odium przyjdzie mu zmienić nazwisko. Na jakie, również nie wiadomo. Musiał to być wszakże skandal na tyle poważny, że wstrząsnął nie tylko zacną krakowską rodziną, ale i elitą sanacyjnej władzy, bo miał swój kontekst dochodzeniowo-prokuratorski i zaangażował nawet samego ministra sprawiedliwości, Witolda Grabowskiego, by po latach zaowocować fantastycznymi domniemaniami: „Niedawno mój stryj mi pisał, że widział się w Paryżu z Pobóg-Malinowskim, który mu opowiadał, że grzebiąc się w dokumentach londyńskich spotkał się z informacjami o mnie. A mianowicie, że ja na Śląsku utrzymywałem przyjacielskie stosunki i popijałem z urzędnikami konsulatu niemieckiego i wtedy Beck, przestraszony moimi bliskimi stosunkami rodzinnymi na szczytach, co mogłoby spowodować przesiąkanie informacji do moich przyjaciół Niemców, zażądał natychmiastowego usunięcia mnie z kraju. Niezła historia – co? Teraz rozumiem nareszcie, dlaczego pomimo że mam zaświadczenie nr 12 zgłoszenia się do wojska we Francji (byłem jednym z pierwszych), nigdy mnie do tego wojska nie chcieli wziąć” (list A. Bobkowskiego do J. Giedroycia z 31 maja 1960 r.). Tezę tę wbrew bardziej prawdopodobnej podtrzymuje Grzegorz Eberhardt: „[…] ważnym powodem wyjazdu Bobkowskich z Polski wiosną 1939 roku było jego nieopatrzne, towarzyskie zaplątanie w kręgi infiltrowane przez wywiad niemiecki”.
Co Bobkowski – gdy Buenos Aires okazało się celem odleglejszym niż przypuszczał – robił w Paryżu? Tego także nie wiadomo. W życiorysie sporządzonym po latach dla Jerzego Giedroycia napisał, że… przebywał, co zważywszy na miejsce pobytu było niewątpliwie czynnością zajmującą. Po wybuchu wojny zgłosił się jako jeden z pierwszych do wojska, lecz nie został doń przyjęty, zapewne ze względu na swe sanacyjne koneksje. Dla nowego reżimu istotnie nie mógł być miły, a nawet był wyraźnie podejrzany: dzieciństwo spędzone na kolanach Marszałka Piłsudskiego i, wówczas jeszcze generała, Edwarda Rydza-Śmigłego, ojciec – generał brygady, co prawda daleki sanatorskim sympatiom i po przewrocie usunięty w cień, ale jednak niepewny, stryj – wiceminister i zięć prezydenta Mościckiego, „wróg” pewny jak najbardziej. Już to tylko stanowiło wystarczającą podstawę, by uniemożliwić młodemu pisarzowi przelanie krwi za ojczyznę. Trudno było wówczas w Paryżu o gorszą rekomendację. W końcu stycznia 1940 r. przebywał krótko w Budapeszcie, we francuskiej fabryce zbrojeniowej w Chatillon zaczął pracować w lutym 1940 r. Co zatem robił od wybuchu wojny, z czego żył, bo przecież nie ze skromnych, oszczędną i surową ręką ojca wydzielanych co miesiąc subsydiów, które i tak urwały się we wrześniu?
Sięgnijmy do znakomitych Szkiców piórkiem, dziennika, który pisarz zaczął prowadzić już w maju 1939 r. Pierwszy umieszczony w wydaniu książkowym zapis nosi jednak datę 20 maja 1940 r., a więc powstał w dziesięć dni po zakończeniu „dziwnej wojny”, kiedy to źle dyslokowany i nieudolnie dowodzony front francuski trzeszczał i pękał w szwach pod naporem niemieckich dywizji pancernych i zmotoryzowanych. Przyczynę tej rocznej rozbieżności wyjaśnia Bobkowski w sporządzonej już w Paryżu, po powrocie ze słynnej później rowerowej włóczęgi po walącej się w gruzy III Republice, notatce z 25 listopada 1940 r.: „Jeszcze ciągle nie mogę przeboleć tych spalonych zeszytów, czasopism polskich. Bohaterowie! P. wiedzieli, że piszę. Po wejściu Niemców do Paryża kazali Basi wszystko spalić. Ze strachu! (…) Wydarła z tych zeszytów kilkanaście kartek”.
Co było na owych ocalałych z pożogi przy rue Saint Lazare 20 kartkach (a – dodajmy – było ich więcej niż kilkanaście)? Co było na tych, które pochłonął ogrzewający mansardę żelazny piecyk? Zanim się to choćby w nikłej części wyjawi, jedna uwaga. Otóż w pierwszych miesiącach wojennych młodych Bobkowskich wspomagał ze Szwajcarii stryj Andrzeja, wspomniany już Aleksander, najmłodszy z braci, inżynier, pułkownik dyplomowany saperów kolejowych i wiceminister komunikacji w ostatnim rządzie RP. Jakkolwiek by były skromne owe stryjowskie zapomogi, wpływały regularne i pozwalały przetrwać. Właśnie w liście do stryja z 30 stycznia 1940 r. pisarz uchylił rąbka tajemnicy swojej paryskiej egzystencji: „U nas były mrozy siarczyste – pisał – i teraz jeszcze ciągle siarczyste zimno. Wskutek tych mrozów musiałem przerwać od 10-go b.m. moją pralnię, bo mi stawy w palcach i w łokciach tak zaczęły puchnąć i boleć, że nie mogłem pracować. Bardzo mnie to przygnębiło, ale co robić. Jak się tylko możliwie zrobi i choć trochę cieplej, to zacznę na nowo, tym bardziej, że klientela stale się dopytuje natarczywie o zdrowie „tej pańskiej praczki”. Ja tymczasem obkładam się trochę nieśmiertelną naszą rodzinną antiflogestyną i kuruję „tę moją praczkę”. Te mrozy dochodzące do minus szesnastu stopni przetrwaliśmy w naszym gołębniku zupełnie dobrze pomimo braku jakiegokolwiek ogrzewania. Lód był na oknie, woda marzła w miednicy”.
Ów rąbek odsłania właściwie całą tajemnicę: pisarz pracował jako praczka i to szlachetne skądinąd zajęcie stanowiło podstawę utrzymania jego i żony. Nie obyło się przy tym bez drobnej, acz znaczącej mistyfikacji. Oto wobec klientów Bobkowski występował jako… kierownik pralni! Zważywszy znaczenie nazwiska, a także całkiem niedawną jego i rodziny pozycję, nie wypadało inaczej.
We wspomnianym życiorysie, sporządzonym już po osiedleniu się w Gwatemali, prawdopodobnie około r. 1958, na prośbę i dla potrzeb Jerzego Giedroycia Bobkowski napisał więcej o tym tajemniczym epizodzie i swoich pralniczych przewagach. Cały życiorys utrzymany jest w konwencji kpiarsko-humorystycznej, a nawet autoironicznej: „Oczekując na powołanie do wojska – wyznaje Bobkowski – i nie chcąc korzystać z pomocy społecznej, utrzymuje się z prania bielizny, założywszy polską pralnię dla uchodźców pod firmą „Monsieur Sans-Gêne, Chlorcio i Spółka”, w której obok obficie używanego chlorku, czyli żawelu, był jedynym pracownikiem”.
Kilka zdań dalej Bobkowski pisze o upadku firmy: „Nie mogąc dalej kontynuować swego interesującego zajęcia praczki, wstąpił do francuskiej fabryki amunicji”.
Pisarz skutkiem uprawiania zawodu praczki w mało sprzyjających temu warunkach tak atmosferycznych, jak i lokalowych nabawił się reumatyzmu, na który cierpiał do końca życia i który okresowo uniemożliwiał mu później wykonywanie precyzyjnych prac modelarskich i… grę na fortepianie.
Bobkowski zmarł w Gwatemali w 1961 roku, jego żona w 1982; przypuszczano więc, że wraz z jej śmiercią cała rękopiśmienna spuścizna po autorze Czarnego piasku bezpowrotnie przepadła. Po pewnym czasie okazało się jednak, że pomimo skrajnie trudnej sytuacji bytowej Barbara Bobkowska zadbała o archiwum swojego męża i przekazała je nowojorskiemu Polskiemu Instytutowi Naukowemu i w jego to właśnie zbiorach zachowały się stronice opisujące historię, od narodzin przez chwile świetności aż po upadek, paryskiej pralni pod wezwaniem Ducha Świętego. Odnalazła je w 1993 r. i opublikowała na łamach krakowskiego „NaGłosu” Bożena Shallcross (nr 12 (37)/ 1993, wszystkie cytaty z tej edycji). Gdyby nie te zachowane notatki i ich późniejsza publikacja, nawet wzmiankowanie owego pralniczego epizodu wydawać by się mogło nieuzasadnione, okazało się jednak, że Bobkowski pozostawił po sobie jeszcze jedno dzieło nieznane, dzieło najściślej swoiste, dzieło jakich mało, o ile w ogóle literatura zna podobne.
Bobkowski był właścicielem firmy, której jedynym wyposażeniem były balia, tara, mydło i chlorek, jedynym pracownikiem on sam, mieściła się zaś w ciasnej facjatce okazałej paryskiej czynszówki. 25 listopada 1939 r. pisarz zanotował: „Kalkulacja pralni. Obserwacje: uciekinierzy, a więc każdy ma niewiele bielizny. W takiej sytuacji bielizna pościelowa odpada. Obliczam około 100 franków tygodniowo przy 6-godzinnym dniu pracy (od 9 do 12 i od 17 do 20). Ceny należy dać niższe niż Armia Zbawienia – podkreślać, że użycie chlorku wykluczone. A w ogóle jazda!”
Patronem pralni Bobkowski mianuje Ducha Świętego, zaś staje się ona odtąd własnością firmy „Bobkowski, Chlorcio i Spółka”. Stosownie do tej niezwykłej okazji i w trosce o powodzenie interesu pisarz kieruje do poszczególnych patronów inwokacje i apostrofy. Pierwsza z nich, wymownie deformująca imię św. Józefa Kalasantego, brzmi: „Święty Kalesonty, czuwaj nad pralnią”. Następne wezwanie adresuje do Catherine Hubscher, swego czasu postaci niezwykle barwnej, tulońskiej praczki, później żony marszałka napoleońskiego Lefebvre’a, księżnej gdańskiej i niedoszłej królowej westfalskiej, słynnej bohaterki popularnej komedii Victoriena Sardou i Emila Moreau Madame Sans–Gêne: „Niech duch Mme Sans-Gêne pilnuje, aby bielizna nie pomieszała się!”. Per analogiam Bobkowski nazywa odtąd sam siebie „Panem bez żenady”, zmieniając tym samym po pewnym czasie nazwę firmy. Kolejne wezwanie skierowane jest do samego Napoleona i brzmi: „Duchu Cesarza Francuzów, wstaw się za mną do żony twojego marszałka. Z myślą o niej poczynam”. Bobkowski nie pominął i motta firmy, jej swoistego hasła reklamowego i inspiracji działań, uczynił nim trawestację słynnego zdania Beaumarchais’ego, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych co tydzień witało czytelników sławnego „Cyrulika Warszawskiego”: „Śmiejmy się, nie wiadomo, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie”. Parafraza Bobkowskiego brzmi: „Pierzmy, bo nie wiadomo, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie”. Choć w tamtym czasie hasło takie zakrawało bez mała na defetyzm, to jednak pod takimi auspicjami i w rękach wykształconego ekonomisty interes nie mógł się nie powieść. Pisarz był pełen najlepszych myśli.
Firma rozpoczęła działalność 27 listopada 1939 r. od dwóch piżam flanelowych i jednego ręcznika pp. Czerwińskich, zaś zakończyła 5 stycznia 1940 r. dwiema koszulami inżyniera Dunikowskiego. W tym okresie przez ręce Bobkowskiego przeszedł bezmiar bielizny, często najściślej osobistej, a wraz z nią przeszły ludzkie charaktery. Owe charakterystyki bywają nieraz okrutne, choć trzeba by złej woli, aby biednego jak mysz kościelna pisarza podejrzewać o cynizm, pychę, arogancję czy brak życzliwości dla bliźnich i zrozumienia dla emigracyjnej biedy. Bobkowski wyraźnie cieszy się, gdy rośnie ilość przynoszonej bielizny, co świadczy o podnoszeniu się kondycji materialnej klientów, ale zarazem powiększa i jego dochody; np. pan Ramza zaczyna od jednej koszuli, potem przynosi dwie, a na koniec już pięć, co wzbudza niekłamany podziw przyszłego pisarza. Podziw wzbudzają także ci, którzy przynoszą… czystą bieliznę albo przynajmniej niezbyt zabrudzoną, jak np. pani Iwańska, którą honoruje takim oto epigramatem: Bielizna czysta, noszona z pańska, / Pracy niewiele, lecz płać, Iwańska.
Nie jest to jedyny przypadek, w którym ujawniają się nie tylko zdolności wersyfikacyjno-rymotwórcze wybitnego później prozaika, ale manifestuje się przede wszystkim wysoka kultura literacka i solidne wykształcenie filologiczne wyniesione z krakowskiego Gimnazjum św. Anny – w końcu matura oblana właśnie z polskiego zobowiązywała. Oto kilka przykładów dających wyobrażenie o skali talentu poetyckiego, o wykształceniu, oczytaniu, umiejętności posłużenia się aluzją literacką (wyraźne są tu nawiązania do Ojca zadżumionych Słowackiego oraz Powrotu taty i Czatów Mickiewicza)
I – cóż tu ukrywać – świadczących także o złośliwości autora.
O panu Witkowskim: Hej, Witkowski, ty chamie, hej ty plemię borsucze, / Co na siebie ubierze, to od razu zbrucze.
O panu Śliwowskim: Trzy razy księżyc obrócił się złoty, / Trzy razy Śliwowski dał coś do roboty…
Nie brakuje też w zapiskach Bobkowskiego próbek epickich z dialogami, jak choćby ta: „Śliwowski zawsze się pyta: – A paczuszka dla mnie jest? – A nie ma. A będzie. I nazajutrz znowu: – A paczuszka dla mnie jest? – A nie ma. I tak co dzień”.
Pralnia zatem upadła i to nie w wyniku jakiegoś dziejowego kataklizmu, lecz skutkiem najzwyklejszego, pospolitego reumatyzmu, który położył jej kres gwałtownie i nieodwołalnie. Gdyby nie on, kto wie, czego jeszcze moglibyśmy się o kondycji emigranta poprzez medium jego desusów i poprzez medium literackiego talentu Monsieur Sans-Gêne’a dowiedzieć. Owych siedem stron to materiał jeszcze zbyt skąpy, ale przecież nie da się zaprzeczyć, że wielce wymowny, choć w znacznej mierze niewymownych części garderoby dotyczący. Nie jest to też może powód wystarczający do podejmowania szczegółowych badań socjologiczno-literackich, choć niewątpliwie perspektywa pralni może być interesująca i odkrywcza, pod tym wszakże warunkiem, że nie korzysta się z jej usług bez uprzedniego upewnienia się, czy jej właściciel nie ma przypadkiem literackich ambicji, albo i co gorsza nie jest pisarzem. Z całą pewnością mniej niebezpieczne, choć zapewne przez to właśnie literacko mniej atrakcyjne, są trafiki i sklepy mięsne.
Krzysztof Ćwikliński/(kw)