I nic się nie zmienia i wszystko się rozpadnie, choć jeszcze trwa krucho, prócz tej wiary, żywionej sercami mocnemi, że jednak przejdzie wielbłąd przez igielne ucho. Widzenie wiary (wiersz dedykowany Janowi Lechoniowi)
Sięgam do niezbyt pękatej teczki Aleksandra Janty (pomijam drugi człon nazwiska, Połczyński, tak jak to uczynił po wojnie sam właściciel) w Bibliotece Domu Literatury (ściśle rzecz biorąc, jest to obecnie oddział Biblioteki Narodowej), i stwierdzam, że w ciągu ostatnich sześciu lat nie ma tam ani jednego wycinka prasowego dotyczącego tego pisarza. Ostatni jest z 2002 roku i przypomina o istnieniu monografii pisarza pióra Franciszka Palowskiego, zatytułowanej Aleksander Janta-Połczyński. Ballada o wiecznym szukaniu, powstałej we współpracy z wdową po pisarzu, Walentyną, wydanej w Krakowie w 1990 roku. Przemysław Czapliński, w referacie poświęconym pasjom literackim Aleksandra Janty, wygłoszonym na sympozjum pn. „Wielkopolskie emigracje literackie w XX wieku”, określa tę monografię jako znakomitą.
Świadczy to o tym, że istnieje nieustająca potrzeba przypominania ponad pięćdziesięcioletnich dziejów literatury polskich wygnańców, tym bardziej że gotów jestem wymienić niemal jednym tchem co najmniej ze czterdzieści nazwisk tego wartych.
Aleksander Janta jest bez wątpienia w czołówce, o ogromnym ilościowo i jakościowo dorobku; jak napisał przywołany tu F. Palowski: „[Janta] Pozostawił po sobie około sześćdziesięciu książek: tomów poezji, powieści, dramatów, szkiców literackich, większość wydanych nakładem własnym lub dzięki subskrybentom, których trudno było na emigracji zebrać więcej niż tysiąc. Polski czytelnik ciągle czeka na odkrycie Aleksandra Janty”.
Napisać, że zaczynał przed wojną (jeśli pominąć debiut poetycki i skromną pierwszą prozę regionalną, obie pozycje wydane w 1928 roku) od razu od wielkiego reportażu, to nie powiedzieć jeszcze prawie nic. Piszący o Jancie mówią po prostu, że wtedy zaczęła się owa „furia podróżowania”, którą można by nazwać „furią dogłębnego poznawania”. Ona to sprawiła, że pisarz w ciągu dziesięciolecia dwukrotnie objechał świat dookoła, a marszruty jego obejmowały Azję (m.in. Mongolia, Chiny, Japonia, Indie, a także ZSRR, z najdalszymi jego republikami), całą Europę, rzecz jasna, Amerykę i Afrykę i inne miejsca. Wydał w tym czasie kilkanaście pozycji reporterskich, w tym W głąb ZSSR, Patrzę na Moskwę, Ziemia jest okrągła, Made in Japan, Odkrycie Ameryki, opisując m.in. chicagowskie rzeźnie (Czerwona magia), obóz nudystów, spotkania z Gandhim, André Gidem (był informatorem francuskiego pisarza przed podróżą do ZSSR, która pozbawiła go komunistycznych złudzeń), Lordem Douglasem, Rooseveltem, Charliem Chaplinem, z którym grywał w tenisa, i z innymi wybitnymi postaciami tego czasu. Podczas przerw w tych podróżach zdążył być sekretarzem redakcji „Kultury” Kazimierza Wierzyńskiego (na zaproszenie poety, z którym pr zyjaźnili się do końca życia, w kraju i na emigracji), zamieścić niezliczoną liczbę reportaży i innych tekstów w „Wiadomościach Literackich” Mieczysława Grydzewskiego, wydać parę tomów prozy i poezji, która towarzyszyła mu przez całe życie, stając się niekiedy swoistym komentarzem do tej gorącej czy gorączkowej biografii, jak w wierszyku poniższym:
W Nowym Jorku pewnego wtorku kończyłem lat dwadzieścia pięć los za obie porwawszy ręce. Pod wysoką gwiazdą poczęta ta kariera. To życie książęce i poety i korespondenta.
Janta od początku godził w sobie, jak wielu ludzi, najrozmaitsze sprzeczności. Tak było z jego ogromną czułością dla wszelkiego życia (zwłaszcza po wojnie) i z jednoczesnym, persewerującym w całej twórczości, od samego początku (Śmierć białego słonia) do końca zainteresowaniem tematem śmierci. Z tą czułością dla życia było tak, że pewnego razu, w USA, pędząc samochodem ruchliwą szosą, nagle zatrzymał się, wyskoczył z wozu i rozpaczliwie machając rękami i skacząc przed nadjeżdżającymi z obu stron samochodami, zatrzymał cały ruch, gdyż… przez jezdnię z właściwą sobie powolnością przechodził na drugą stronę żółw; gdyby nie akcja szalonego admiratora wszelkiego życia, z żółwia zapewne zostałaby miazga. Podobnie było z żywym, wpojonym w domu patriotyzmem i młodzieńczym buntem pacyfistycznym, który nie przeszkodził mu ukończyć słynnej szkoły rezerwy kawalerii w Grudziądzu (z własnej woli, bez rodzinnych czy innych nacisków). Po wojnie napisał wiersz Kawaleria, swoiste epitafium dla tej formacji, będącej już właściwie przeżytkiem w wojnie z Niemcami; poeta pisze nie bez racji o Kalwarii kawalerii, najwyraźniej nie wiedząc jednak, że wszystkie szarże ułańskie 1939 roku były zwycięskie.
Wybuch wojny zastaje Jantę w Paryżu. Pisarz i podróżnik, o którym słusznie mówiono, że jako pierwszy mógł urzeczywistnić swoje marzenia wedle swojej woli, a nie pod przymusem, jak Ignacy Domeyko czy Józef Conrad Korzeniowski, zostaje nagle zatrzymany w swoim reporterskim rozpędzie. A jego egzystencja wkrótce ma się zamienić w niewyobrażalny koszmar, będący zupełną (i tragiczną) odwrotnością dotychczasowego życia. Oto Janta uczestniczy jako oficer i korespondent wojenny w kampanii francuskiej, przeżywa klęskę Francji, dostaje się do niewoli niemieckiej. Ale przewidując ciężki los Polaka jako jeńca u Niemców, postanawia udawać żołnierza francuskiego, pod nazwiskiem poległego Réné Monsorta. Podejmuje grę, nie znając wszystkich jej zasadzek, i ociera się o tragedię w kilku wymiarach na miarę antyczną. Gładko przechodzi test kwestionariusza i niezbyt wnikliwych rozmów z Niemcami, udaje mu się też potwierdzić swoją „francuskość” przez korespondencję ze znajomą, która zorientowała się z wskazówek w jego liście, o co chodzi, i pisze do niego czułe listy (które przechodzą przez cenzurę) jako (nieistniejąca w rzeczywistości) żona. Natomiast największy problem stanowi fakt, że pracuje w gospodarstwie wysoce nieprzyjemnego i podejrzliwego bauera razem z parą Polaków, przywiezioną tutaj na roboty. To jest największa męka – nie dać po sobie poznać, że jest Polakiem, nie odezwać się ani razu przez kilkanaście miesięcy, dawać się uczyć polskiego, z miernym, a właściwie żadnym skutkiem, gdyż tamci uznali rzecz za beznadziejną! Jak niebezpieczna była ta gra, świadczy los innego Polaka, który w podobnej sytuacji, a więc też udając Francuza (a po francusku mówił bez akcentu, lepiej od Janty), nie wytrzymał ciśnienia, pracując w sąsiednim gospodarstwie również z Polakami, wygadał się, doszło to do Niemców i po dwóch tygodniach został rozstrzelany.
Całą tę gehennę Janta opisał jeszcze podczas wojny w książce Kłamałem, aby żyć, po polsku i angielsku (po angielsku były dwa wydania). Co prawda rozliczne gatunki literackie uprawiane przez tego pisarza uniemożliwiają właściwie wewnętrzne porównania między jego poszczególnymi utworami, ale zaryzykuję twierdzenie, iż jest to najlepsza jego proza. Nie poprzestał bowiem na prostym przedstawieniu faktów, zdarzeń i postaci dramatu, lecz stworzył wielostronny obraz tej niezwykłej sytuacji, zarówno horyzontalny, jak i wertykalny, a więc z głęboką introspekcją swojej psychiki, aż po bezmiar własnego, porażającego go strachu (timeo, ergo sum), jako fundamentu przyjętych zasad postępowania, konsekwentnego aż do zaprzeczenia własnej osobowości; poza tym przedstawił socjologiczne charakterystyki środowiska niemieckiego, analizy stosunku Niemców do Polaków opartego wyłącznie na ówczesnej propagandzie czy wreszcie charakterystykę owych dwojga Polaków, pracowitych, intelektualnie ograniczonych, lecz duchowo przewyższających o niebo swoich przypadkowych pryncypałów.
Aleksander Janta
Książka kończy się straszliwą awanturą z bauerem i jego żoną i zabraniem jeńca do innego miejsca pracy, o czym autor już nie pisze. Wiadomo skądinąd, że po kilku dalszych miesiącach (w sumie Janta nie powiedział po polsku ani słowa przez 30 miesięcy) pisarzowi udaje się dostać do szpitala, a potem uciec, prawdopodobnie w grudniu 1942 roku, w sposób tak sensacyjny i niezwykły, że mogłoby to być przedmiotem innej, fascynującej opowieści. Przez Pireneje (tzw. drogą generalską) wydostał się do Anglii i udało mu się jeszcze wziąć udział w wyzwalaniu krajów Beneluksu w oddziałach gen. Stanisława Maczka, w czołgu o nazwie „Poznań”, a więc jego rodzinnego miasta. Szczęście poety i jego kolegów polegało też na tym, że ów pojazd bojowy został zniszczony w momencie, gdy załoga była poza nim. Za tę kampanię Janta został odznaczony Krzyżem Walecznych i (dwukrotnie) Croix de Guerre.
Po wojnie osiada w USA, ostatecznie wybiera Nowy Jork i tam wraz z Aleksandrem Hertzem zakłada antykwariat słowiański, aby zapewnić sobie byt materialny. Nie dzieje się to przypadkiem. Bowiem od dawna pisarz jest wielkim bibliofilem i kolekcjonerem rozmaitych druków i pamiątek, szczególnie polskich, z okresu blisko czterowiecznych dziejów Polaków w Ameryce. Pisze w związku z tą pasją wiele tekstów eseistycznych, niejednokrotnie korzystając w nich z ogromnego dorobku zapomnianego dziś nieco dziejopisa Polonii, Mieczysława Haimana; są to niezwykle wartościowe eseje o wielkich Polakach – o Norwidzie, Chopinie, Conradzie – o ich mniej znanych zdolnościach i cechach charakteru, jak również o różnych działaniach, m.in. Janta odnalazł i doprowadził do wykupienia kilku listów Chopina i wielu innych pamiątek. Był też jednym ze sprawców przywrócenia Polsce jeszcze w latach 60. – skarbów wawelskich, których „szaloną ewakuację” w 1939 roku (m.in. Wisłą z Krakowa do Kazimierza!) oraz dalsze losy również opisał. Eseje te znaleźć można przede wszystkim w wydanej w PRL książce Nic własnego nikomu, ze wstępem Janusza Odrowąża-Pieniążka (Warszawa 1977, a więc trzy lata po śmierci autora), jak również w kilku innych książkach wydanych za jego życia (np. Księga podróży, przygód i przypomnień, Londyn 1957, czy Losy i ludzie, wydanej staraniem „Wiadomości” i Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce w 1961 roku).
Jako odrębny potraktowałbym cykl esejów o Janie Lechoniu, wraz ze wspaniałą Pieśnią o pewnym pogrzebie, wierszu, nawiązującym do tonu i inkantacji Karmazynowego poematu. Żeby nie być gołosłownym – oto końcowy fragment utworu:
Legł z potrzaskaną głową. A teraz go wiozą. Z kominem żałobnego cylindra na czubie otwarty go parasol nad ulicznym ruchem w poprzek domów, ścian, okien – jak obraz Chagalla –
niesie, a on – podmuchem kołysana zjawa – sztywny, ostrym profilem wcięty w pięter sieci płynie nad Nowym Yorkiem muzom oraz niebu,
zdziwiony że nie żyje, że to nie Warszawa, że tu trafił z własnego uszedłszy pogrzebu, że wspiął się ponad ziemię – i skoczył – i leci –
W ten sposób – pomijając dziesiątki eseistycznych i prozatorskich tytułów – przeszliśmy wreszcie do poezji Aleksandra Janty. Do jego wierszy, lekceważonych przez prawie wszystkich interpretatorów (może z wyjątkiem prof. Wojciecha Ligęzy). Jerzy Stempowski w 1971 roku napisał do Janty: „Pańskie wiersze od samego początku wydawały mi się autentyczne, samoistne jak kwiaty i owoce”.
A sam Janta w wierszu Bezrobocie (1958) tak pisał o swoim wierszowaniu:
i próbuję nazwać każdą rzecz, znaleźć dla niej to jedyne słowo w którym cząstka życia drga i dreszcz wzruszenia
Prawdą jest, że Aleksander Janta nie stworzył ani nowego języka poetyckiego, ani nowych struktur, ani też nie opisał jakiejś nowej rzeczywistości poetyckiej. Jednakże wszystkie jego wiersze wyróżniają się bogactwem języka, zręcznością rymotwórczą, własną, dostosowaną do treści rytmiką. Można powiedzieć, że w pełni wykorzystują skamandrycki model poezjowania, wtłaczając wszakże w te struktury poetyckie treści nasycone tragizmem jedynych w swoim rodzaju przeżyć, jakie były udziałem poety i jego znanych przyjaciół (na przykład Wierzyńskiego i Iwaniuka, z którymi blisko współpracował, czego świadectwa znajdujemy w książce szczególnej Samotność słowa. Z listów do Wacława Iwaniuka, Lublin 1995 (obejmującej także oprócz listów wyżej wymienionych korespondencję Józefa Wittlina). Poetyckie utwory Janty cały czas zachowują szlachetność i odpowiednio wysoki ton słowa, choć nie brak w nich dystansu do samego siebie, lekkiej ironii, poczucia humoru. Nawet w tych najbardziej nostalgicznych nie ma sentymentalizmu czy czułostkowości, a jest bogata przyroda Tucholi i męska, mocna duchowość, niepoddająca się bezradności czy beznadziei. Oto ostatnia zwrotka Młyna w Nadolniku:
Młyn się zapadł w przepaścisty parów w nieobecność stawu z tatarakiem już tu żaden nie mieszka czarodziej tylko chyba cień minionych czarów wydłużony czasem i rozłąką jeszcze skrada się tędy jak złodziej próbujący przejść zgubionym szlakiem dróg, zasnutych młodością i mąką…
Wiedział, o czym pisze, ponieważ począwszy od 1948 roku, odwiedzał wielokrotnie PRL (książka Wracam z Polski z 1949 roku) i swoją małą Ojczyznę, co mu potężnie szkodziło w oczach emigracji przez pewien czas, ale potrafił te niechęci zneutralizować i przezwyciężyć.
W wierszach Janty króluje konkret, tj. albo fragment rzeczywistości, albo przeżycie duchowe czy pamięć, albo zgoła obywatelski postulat, jak w Ścianie milczenia z 1944 roku, gdzie czytamy m.in.:
A im większa jest przepaść, im głębsze rozdarcie I mrok bardziej bezgwiezdny, a czas śmierci szerszy, Tym niezłomniej stać muszą i czekać na warcie Ludzie czynów wysokich, bo czyn jest najpierwszy.
Nieżyjąca już profesor Maria Dłuska w najlepszym eseju o życiu i twórczości poety (napisała go w latach 70.), uznając prozę i wiersze Aleksandra Janty za cenne, zwróciła uwagę na fakt, że miał on mocne oparcie w niezwykłym zapleczu społecznym: wywodził się z rodziny ziemiańskiej, jego ojciec i stryj byli lekarzami (z tych ratujących nie tylko zdrowie, ale i życie); mimo „furii podróżowania” miał nieodwracalnie wszczepionego bakcyla polskości i patriotyzmu, czego dowodzi lwia część jego twórczości eseistycznej i poetyckiej. Cechowała go „pasja życia i tragiczna obsesja śmierci; sprężystość działania, realizm w działaniu i wzniosły, bezinteresowny romantyzm celów i dążeń; [był to więc] światowid i syn ziemi niezapomnianej”.
Próbujmy takich twórców „ocalić od zapomnienia”.
Jerzy Biernacki
Artykuł ukazał się w numerze 02/2009.