Gry i zabawy czasu zakazanego

2013/01/18

Mamy za sobą kolejny Wielki Post. Sprawa owoców, jakie przyniósł, to temat do przemyśleń indywidualnych. Do przemyśleń zbiorowych natomiast skłaniać powinna dziwna praktyka animatorów życia kulturalnego, powtarzająca się zresztą z taką regularnością, że nie może tu być mowy o przypadku.

By od razu wprowadzić łaskawego Czytelnika in medias res, zapytam: co w światku medialnym, co w jego ofercie programowej, wskazuje, że mamy w naszym życiu czas Wielkiego Postu? Czas Odnowy, Przemiany? Są może jakieś oznaki, które na to wskazują? Może np. media występują w tym okresie z jakimś szczególnym przesłaniem?

* * *

Lata obserwacji polskiego życia kulturalnego podsuwają dziwną konstatację: niemal jednocześnie z wejściem społeczności wiernych, wierzących (a do tego wciąż przyznaje się przytłaczająca większość Polaków) w okres Wielkiego Postu radykalnie wzbogaca się oferta rozrywkowa. Ten okres poprzedzony jest zawsze karnawałem, czyli czasem prawdziwej zabawy, wszelkiego szaleństwa, radości bezgranicznej i nieokiełznanej. A jednak… Odczucie, że coś oto zaczyna się w sferze ludyczności naprawdę, pojawia się później, właśnie na progu okresu, zwanego tradycyjnie (czyli np. w „starym” katechizmie) „czasem zakazanym”.

Okazuje się, że wtedy właśnie wszelkie możliwe gwiazdy, trupy szołmenów (i „szołłumenów”) postanowiły zawitać nad Wisłę. Jak z rogu obfitości sypią się informacje o imprezach i koncertach, od nazwisk gwiazd i idoli na ulicznych plakatach „rozrywkowiczom” wprost kręci się w głowie.

Niestety, niewiele różnią się w swym podejściu do omawianej sprawy nadawcy telewizyjni, choć tych powinny – przynajmniej teoretycznie – obowiązywać jednak pewne zasady, sformułowane nawet w odpowiednich przepisach prawa stanowionego, o prawie zwyczajowym nie wspominając.

* * *

Chcę być dobrze zrozumiany, więc od razu zastrzegę, że nie mam zamiaru (i mam nadzieję, że nigdy mi taki pomysł do głowy nie przyjdzie!) postulować jakichkolwiek rozwiązań państwa wyznaniowego. Ten propagandowy straszak stosowany był nieustannie przez „salon warszawski” od 1989 r. jako symptom początku końca, upadku demokracji, wolności i w ogóle finis Poloniae, przed którym to koszmarem przestrzegali nas szermierze z „Gazety Wyborczej” i nie tylko. Otóż – nie, nic z tych rzeczy. Każdy wolny jest w swoim sumieniu i w swych wyborach i idzie tylko o to, by mu nie przeszkadzać swą wolność urzeczywistniać, praktykować. Że ta wolność często zamienia się w bunuelowskie „widmo wolności”, a niekiedy i w „terror wolności” – osobna sprawa i każdy ma tu decyzję personalną. Ale gdybyśmy zapytali: czy wolno człowiekowi p o m a g a ć w mądrym urzeczywistnieniu jego wolności? Nikt przy zdrowych zmysłach nie odpowie na takie pytanie negatywnie.

* * *

Od mediów, dla których tzw. społeczne oczekiwanie powinno być jakąś wskazówką, jakimś wyznacznikiem (w końcu są one społecznym środkiem przekazu) można by się takiego rozumienia ich powinności wobec odbiorcy spodziewać bez obiekcji, że coś się tu narusza. Ponieważ jednak media mediom nierówne, ponieważ tzw. nadawcy komercyjni inaczej definiują swe cele, to, co powiedziano wyżej, z pewnością można zastosować do nadawców publicznych.

Czy do „komercyjnych” nie? Absolutnie i w żadnym wypadku? Przesada. Oprócz prawa w życiu każdej społeczności istnieje jeszcze coś takiego jak dobry obyczaj. I jeżeli nawet prawo czegoś nie zabrania bądź nie nakazuje, szacunek dla ludzi społeczność tę tworzących podpowiadałby chyba unikanie czegoś, co jest z tym obyczajem rażąco sprzeczne, co go niszczy, pozbawia treści, zagłusza.

Tyle, że to kwestia kultury i zasad.

A i z kulturą i z zasadami mamy ostatnimi laty niejakie problemy.

* * *

Pamiętam taki moment (chodziło chyba o coś związanego z naszym Papieżem) kiedy Polsat zawiesił na ten czas emisję „słynnego” erotycznego magazynu „Playboy”. Z początku byłem zdziwiony – skąd taka „łaska pańska” ludzi Zygmunta Solorza? Ale potem przyszła refleksja: oni na pewno nic złego w takim programie w szeroko dostępnej stacji nie widzą, ale ponieważ są jednak tacy, którzy widzą – żeby uszanować ich uczucia w ważnym duchowo czasie zawiesimy nasze „świerszczyki”.

Dawno to było chyba… Dziś nikt niczego podobnego nie robi, magazyn spokojnie sobie w ramówce idzie w piątki późnym wieczorem – post czy karnawał.


25 marca Kuba Wojewódzki w swoim programie przekroczył granice przyzwoitości. Zaprosił „artystów”, którzy zbeszcześcili lagę polską, umieszczając ją w psich ekskrementach

Lubię dobre „kryminały” i thrillery, więc pewnej niedzieli, zachęcony streszczeniem w prasie, postanowiłem sobie obejrzeć film Rogera Donaldsona Bez wyjścia. Gwiazdorska obsada była dodatkowym magnesem: Kevin Costner, Gene Hackmann, Ralph Patton, Sean Young… Cóż, thriller jak thriller… Waszyngton, wielka polityka i brzydkie sprawki. Ale już jedna z pierwszych scen dość mnie zaskoczyła: to, co Costner (w mundurze admirała marynarki USA) wyczyniał z jedną ładną panią na tylnej kanapie rządowej limuzyny w trakcie jazdy z państwowej oficjałki do jakiejś garsoniery, śmiało mogłoby stanowić kanwę dla programów, o których wspomniałem wyżej – dla owych (jak to się żartobliwie mawia) „świerszczyków”. Film był brutalny, nasycony seksem i wszelkim przeniewierstwem.

A stacją, która go pokazała, był I program telewizji publicznej.

* * *

Ta telewizja publiczna w ogóle przygotowała na okres marzec – kwiecień tego roku kilka dużych „atrakcji”. Przede wszystkim kolejną edycję wielkiego show Gwiazdy tańczą na lodzie. Popatrz, jak płonie lód – dyszy namiętnym głosem spiker w „zajawce” programu, który polega na tym, że bierze się kilkanaście osób, które kompletnie nie potrafią jeździć na łyżwach i usiłuje się zrobić z nich… łyżwiarzy figurowych. Jest oczywiście i jury, są oceny i emocje: czy jakaś np. Tamara z serialu x skoczy podwójnego tullupa czy rymnie na lód jak długa? I co zrobi jej partner, Mariusz z serialu y? I jakie oni za to dostaną noty?

* * *

W ogóle rozrywka, której w Poście wyjątkowo u nas dużo, polega na całkowitym odwracaniu normalnego porządku. W podobnym do gwiazd na lodzie programie Jak oni śpiewają pojawiają się tacy, co nigdy nie śpiewali i nawet nie wiadomo, czy mają głos. No i dobrze! Gdyby mieli, cóż by to była za rywalizacja? Normalny festiwal piosenki. A idzie o to, żeby lał się pot, łzy, a czasem i krew! Jeden miniony telewizyjny fachman mawiał zawsze: jak pies pogryzł człowieka, to nie jest nius telewizyjny. Nius jest wtedy, gdy człowiek pogryzł psa.

Skrajnym i laboratoryjnie czystym przykładem takiej postawy jest nadawany w niby katolickim PULSIE program pod znamiennym tytułem Najgorszy polski kierowca. Nie wiem, jak kogoś takiego można wytypować i po co, ale widać można…

* * *

Podobne pomysły mają przed sobą wielką przyszłość, a co najważniejsze – nigdy ich nie zabraknie. Można np. wymyślić program Polski Partacz Nr 1, w którym ci, co mają dwie lewe ręce, będą np. układać glazurę w willach Zbigniewa Wodeckiego i Beaty Tyszkiewicz. Najlepiej na czas i na wyścigi! Ludzie, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z medycyną, mogliby przeprowadzić po drobnej operacji, np. usunięcia wyrostka. To by się mogło nazywać Super Łapiduch.

Ale najfajniej byłoby zaprosić np. do studia TVN czy Polsatu pierwszych z brzegu przechodniów, posadzić ich przed kamerami i umożliwić poprowadzenie Faktów, Teraz my czy Szkła kontaktowego. To dopiero byłaby zabawa! Choć – kto wie, może nie okazaliby się gorsi od „zawodowców”: Miecugowa, Sekielskiego, Morozowskiego…

* * *

Tymczasem (pisałem o tym przy okazji rozważań nad możliwym udziałem telewizji w rzeczywistym szerzeniu prawdziwych wartości) nowoczesne media elektroniczne mają ogromne możliwości, by zaproponować widzowi np. chwilę refleksji, by mu dać przeżyć coś duchowo. Mają przepastne archiwa filmowe, a w nich mnóstwo dobrych obrazów z klasyki kina. Jest wielu duchownych, którzy oprócz charyzmy mają tzw. osobowość telewizyjną. Trzeba ich tylko chcieć znaleźć. Telewizja nie będzie wówczas musiała zostawiać widza w histerycznym dygocie po kolejnej politycznej dyskusji, która po 2 – 3 minutach zamienia się w pospolitą pyskówkę. I nie będzie musiała wydawać kroci na kosmiczne scenografie głupich, pustych widowisk, w których emocje wyciska się na siłę, byle za wszelką cenę urzeczywistnić najważniejszą telewizyjną zasadę: The show must go on.

Wojciech Piotr Kwiatek

Artykuł ukazał się w numerze 04/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej