Najbardziej krakowski z pisarzy

2013/01/18

Literatura polska czasu wojny i okresu powojennego nigdy nie uległa rzeczywistemu scaleniu. Pozostaje nadal podzielona na dwie nierównej wartości połowy – na literaturę krajową, peerelowską i literaturę emigracyjną. Równie wielu uznało, że przywrócenie czytelnikom kontaktu z dziełami Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego oraz pojedynczymi książkami innych pisarzy, wydanymi przez niszowe wydawnictwa, w niskim nakładzie, jest w tej mierze działaniem całkowicie wystarczającym.

W największym rozmiarze przywrócono krajowi pisarzy emigracyjnych, którzy wyróżnili się w swojej twórczości uniwersalnością podejmowanej tematyki, o nastawieniu postępowym i liberalnym albo wręcz lewicowym, zwłaszcza w sferze polityczno-moralnej i obyczajowej, a także niechętnych tradycyjnej Polsce i polskości (Miłosz, Gombrowicz, ostatnio Marian Pankowski), na niekorzyść tych, którzy byli niezłomnymi antykomunistami i niepodległościowcami, uznającymi w publicystyce i epistolografii, w eseistyce, że nie wchodzi się z wrogami Polski wolnej w żadne alianse, że mimo bolesnych emocji, szalonej tęsknoty, trzeba być niezłomnym w swojej decyzji pozostania emigrantem aż do końca, dopóki Polska nie przestanie być sowieckorosyjskim więzieniem. Nie rozstrzygając, która literatura ważniejsza czy bardziej wartościowa, trzeba zaznaczyć, że ta emigracyjna uratowała honor piśmiennictwa polskiego, którego liczni przedstawiciele w kraju, w okresie stalinowskim i nie tylko, ulegli zniewoleniu umysłowemu i uwikłali się w kłamstwo socrealizmu i realnego socjalizmu, co prof. Jacek Trznadel (wziąwszy te słowa z Norwida) nazwał trafnie „hańbą domową”. Część emigracyjna pozostała czysta i nieskażona, kultywując w dużej mierze tradycyjne polskie i chrześcijańskie wartości.

Prezes Cracovii

Dziś nieco zapomniany, po trosze „zamilczany”, a raczej nieznany polskiemu czytelnikowi, jest bez wątpienia Zygmunt Nowakowski (1891–1963). Mówimy o nim „pisarz emigracyjny”, chociaż większą część swojego twórczego i ciekawego życia spędził w Polsce, a większość tej większości w Polsce niepodległej, jako aktor, dyrektor Teatru Słowackiego w Krakowie w latach 1926–1929, dramatopisarz, wreszcie powieściopisarz i wzięty dziennikarz, felietonista, dla którego cotygodniowych felietonów kupowano popularnego krakowskiego Ikaca, czyli „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Twórczość Nowakowskiego, publicystyczna, prozatorska i dramatopisarska, jak również świetne role aktorskie w najpoważniejszym repertuarze dramatycznym do 1939 roku wystarczyłyby do zapełnienia nie jednej, ale kilku biografii, a to dopiero mniej więcej połowa jego życia.


Zygmunt Nowakowski

Naprawdę nazywał się Zygmunt Jan Błażej Tempka, nazwisko Nowakowski przyjął po matce. Urodził się w Krakowie i ukochanemu miastu pozostał wierny przez całe życie, nazywając się Lajkonikiem i tak tytułując swoje zbiory felietonów. To może nawet za mało powiedziane, należałoby dodać, że Kraków, z jego historią, kulturą, tradycjami, także sportowymi. Nowakowski był przez jakiś czas wiceprezesem Cracovii i mawiał żartobliwie, że chce być pochowany w polu karnym boiska tego klubu, żeby w ten sposób nawet po śmierci bronić jego bramki. Z klimatem społecznym miasta, konserwatyzmem, ale i wrażliwością na biedę i krzywdę ludzką, a wreszcie – z jego życiem religijnym, kościołami wypełnionymi sztuką, ze świątynią mariacką, bogatą w dzieła Wita Stwosza, wreszcie z tą niezwykłą – jak pisał – zieloną obręczą niekończących się nigdy Plantów i bliskością ludzi ze sobą, na koniec z hejnałem i jego piękną melodią, tak tragicznie przerwaną legendarną tatarską strzałą. Twierdził, że ten Kraków go po prostu w dużej mierze ukształtował. Hejnał – jak zwierzał się pisarz – grał w jego pamięci niemal nieprzerwanie, a mimo to na wygnaniu przez ćwierć wieku niemal tęsknił do jego fizycznego usłyszenia, wprost z wieży przy Rynku, nie z płyty czy taśmy magnetofonowej. Niestety, nie było mu to dane, mimo że kuszono go wielekrotnie i to także przysyłanymi z kraju nagraniami hejnału.


Zamek na Wawelu, siedziba królów polskich, był natchnieniem dla wielu pisarzy i miejscem analogii literackich w ich twórczości.
Fot. Radosław Kieryłowicz

Pod skrzydłami „siłaczki”

Jego ojciec umarł wcześnie, gdy Zygmunt miał pięć lat. Od tej pory zapoznawał się coraz bliżej, wraz z trzema braćmi, z galicyjską biedą. Przez długie lata matka utrzymywała tych czterech budrysów z… korepetycji udzielanych „na mieście”, taka „siłaczka”, tyle że rodzinna, ale wystarczy! Jak łatwo wyczytać w przeuroczym, autobiograficznym Przylądku Dobrej Nadziei, była to równia pochyła, po której staczali się na coraz dalsze przedmieścia, wyprzedając (a najpierw zastawiając), co się dało, chociaż warto zauważyć, że nigdy nie stoczyli się tak nisko, by nie mieć służącej, z którą wiązało się wiele przekomicznych sytuacji. Aż wreszcie mama chłopców nadludzkim niemal wysiłkiem dokończyła edukację już na poziomie uniwersyteckim i otrzymała posadę w szkole, co pozwoliło im osiągnąć stan jako takiego dostatku.

Na jego pracowitość złożyło się parę czynników. Atmosfera Krakowa to jeden czynnik, wychowanie domowe, polskie, z domowymi „lekcjami” historii, literatury i francuskiego to drugi czynnik, a trzeci to krakowskie gimnazja, z których – jak pisze – był wyrzucany kilka razy (według Rubikonu, drugiej części Przylądka, tylko raz, ale pisarz chyba wiedział, co mówi). Gimnazja nie były tak złe, jak pisała Stefania Sempołowska w swojej książce o niedolach galicyjskiej szkoły, którą to pracę krytykowali sami gimnazjaliści, zarzucając autorce przesadę, choć nie tak dobre, jak na przykład francuskie z tego samego czasu (wedle świadectwa André Gide’a), bo za mało dawały myśleć samodzielnie, a za dużo ładowały do głów. Czwartym czynnikiem był fakt, że Zygmunt już jako czternastolatek zaczął udzielać korepetycji, to samo już wcześniej robili jego starsi bracia, aby pomóc matce szarpiącej się z ciężkim życiem.

Socjalizowanie

Praca dla tego pracowitego jak pszczółka twórcy była świętością. Nie cenił i nie rozumiał nierobów i różnych złotopolskich karciarzy, którzy przegrywali swoje majątki, czemu dał najlepszy wyraz w felietonie o Alfredzie Potockim, zadziwiając się pustką jego próżniaczego żywota. Ten czynnik być może w największym stopniu ukształtował jego wrażliwość społeczną i wpłynął na fakt, że jako powieściopisarz we wspomnianym Przylądku Dobrej Nadziei (1931, przetłumaczonym na sześć języków), Rubikonie (1935) czy Błękitnej kotwicy (1939) coraz świetniej operuje obrazem socjologicznym przedstawianych społeczności. To także w formie bardziej spersonalizowanej czy zindywidualizowanej przejawia się w jego sztukach, włącznie z pamiętną Gałązką rozmarynu (1937), graną w teatrze 99 razy, historią jednego z legionowych oddziałów, walczącego od samego „powstania sierpniowego”, jak nazywa Nowakowski wymarsz Pierwszej Kadrowej z Oleandrów 6 sierpnia 1914 roku. Poza tym debiutancka powieść pisarza nosi tytuł Wymarsz (1917 – pierwodruk w krakowskim Czasie, tak spostponowanym w Rubikonie, na korzyść „Nowej Reformy”, a nawet socjalistycznego „Naprzodu”).

Rzecz jasna, Nowakowski w gimnazjum socjalizuje, zgodnie ze swoją czułą społecznie wrażliwością. Jest to również źródło jego kłopotów z „ciałem nauczycielskim”, na czele z księdzem katechetą. Jak zaświadczają obie jego autobiograficzne powieści, a zwłaszcza opisana w Rubikonie spowiedź u mądrego spowiednika („głupi to mają szczęście” – powiedziałby sam Nowakowski), dobre podstawy wychowania polskiego i religijnego wystarczyły, by zaraza się nie rozszerzyła. Przylądek kończy się symbolicznymi słowami „do domu” (po niezbyt ciekawej przygodzie), zaś Rubikon – wykrzyknikiem „Mama!”, gdy zażegnana zostaje wizja niedokończenia edukacji. Jak już o tym mowa, pracowitość zawiodła pisarza do dalszych studiów, zakończonych w ten sposób, że stał się doktorem filozofii w krakowskiej wszechnicy, pierwszym w Polsce aktorem- profesjonałem z takim naukowym tytułem.

Przedtem jednak były Legiony Józefa Piłsudskiego, najpierw na linii frontu, w randze chorążego, następnie podporucznika, później w biurze prasowym Departamentu Wojskowego Naczelnego Komitetu Narodowego w Piotrkowie, a następnie internowanie przez władze austriackie i inne przygody. Pisywał w tym czasie o tradycjach wojskowych w organach NKN „Dziennik Narodowy” i „Wiadomości Polskie”. Odtąd na zawsze został piłsudczykiem, adoratorem Marszałka, czemu dał wyraz w kilku tekstach na emigracji. Tak więc przypisywana Nowakowskiemu przez niechętnych mu biografów czy krytyków endeckość jest nieporozumieniem, wywołanym tym prawdopodobnie, że w 1938 roku zbliżył się do Frontu Morges Paderewskiego i Sikorskiego, niezadowolony z marnych rządów spadkobierców Marszałka bądź też uważających się za nich urzędników i pułkowników sanacyjnych. Tych samych rządów, które doprowadziły przecież do dramatu samobójczego Walerego Sławka!

W kilka lat później, już na emigracji Nowakowski rozczaruje się Sikorskim i jego ludźmi, przystąpi do piłsudczyków, a na początku 1944 roku napisze do „Wiadomości Polskich” Grydzewskiego artykuł, po którym Anglicy cofną pismu przydział papieru. Od 1946 roku we wznowionych „Wiadomościach” będzie kontynuował tę linię.

Reasumując okres przedwojenny, trzeba jeszcze dodać dwie rzeczy. Jako aktor Nowakowski, który grał m.in. Gustawa-Konrada w Dziadach, Don Fernanda w Księciu Niezłomnym Cyrana de Bergeraca i Metternicha w sztukach E. Rostanda, Tartuffe’a w sztuce Moliera, Poetę w Weselu, Konrada w Wyzwoleniu, Hrabiego Henryka w Nie-Boskiej komedii i wiele innych ról – stał się ulubieńcem krakowskiej publiczności. Opracowywał różne inscenizacje, na przykład sztuk Bałuckiego.

I rzecz druga – powieść Błękitna kotwica z 1939 roku, swoista political fiction, ale dziejąca się w realnej Warszawie, jak już wspomniałem – z socjologicznym obrazem różnych warstw społecznych stolicy, zwłaszcza niższych, które prowadzą swojego samorzutnego przywódcę, niejakiego majora Gorzenia, idealistę szermującego hasłem zaprowadzenia miłości w świecie, od najwyższych szczytów, na które go wyniosły, do zupełnej i ostatecznej klęski. Jest to oryginalna proza, niemająca żadnej paraleli w ówczesnej literaturze polskiej.

Na emigracji

Nowakowski porzucił zarówno prozę artystyczną, jak i dramaturgię, nie mówiąc o aktorstwie czy reżyserii, jakkolwiek teatr pozostał jego trwałą miłością. Dawał temu wyraz, troszcząc się o los z trudnościami egzystującej sceny polskiej w Londynie. Wspomnieliśmy już o jego aktywności jako szefa „Wiadomości Polskich”, jako współpracownika „Wiadomości” po 1946 roku. W czasie wojny Nowakowski zdobył szczególną pozycję swoistego sumienia emigracyjnych pisarzy i twórców, dzięki swojej niezłomnej postawie wobec „sojusznika naszych sojuszników”, jednoznacznej od początku ocenie zbrodni katyńskiej i walce, uporczywej walce z kłamstwem katyńskim, a także równie jednoznacznej ocenie Jałty. Po wojnie pozostał niezłomnym, wiernym „żołnierzem”, bojownikiem o niepodległość Polski i zawziętym krytykiem moralno-politycznej rzeczywistości, którą niezmiennie nazywał „ludową”, gdyż wiedział, że ludową ona nigdy nie była. Z czasem, wcale nie tylko w okresie stalinowskim, dostając coraz więcej materiałów z kraju, wykorzystywał je bezlitośnie w swoich felietonach, zamieszczanych w „Dzienniku Polskim” i „Dzienniku Żołnierza”, jak również w pogadankach w Radiu Wolna Europa (RWE).

Historia według Nowakowskiego

Sto jego felietonów zebrano w tomie Lajkonik na wygnaniu, w 1963 roku, roku jego śmierci; do dziś nic nie straciły swojej językowej i stylistycznej świeżości. W RWE prowadził przez długi czas pogadanki o historii Polski, do których bardzo pilnie się przygotowywał. W trzy lata po zgonie pisarza wydano je w formie książkowej pt. Wieczory pod dębem. Gawędy historyczne, w znakomitym opracowaniu Lidii Ciołkoszowej, która zadała sobie trud sprawdzenia wszystkich faktów, dat, opisów wydarzeń, cytatów itp. Jest to prawdziwa historia Polski, wcale nieczytankowa, mogąca konkurować z powodzeniem z publikacjami Pawła Jasienicy, interpretowana z wielką troską o sprawiedliwe oceny, pisana z dbałością o właściwe rozłożenie blasków i cieni tej historii, a także większej lub mniejszej jasności tych blasków i różnolitości odcieni owych cieni, od szarości aż po całkowitą czerń. W tej historii Polski prawdziwie jest też opisana rola Kościoła katolickiego, związki z papiestwem itp. per saldo niezwykle dla Polski korzystna, czego nie rozumiał na przykład Szymon Kobyliński w swojej obrazkowej historii Polaków.

Z pism Nowakowskiego, przy całej stanowczości w kwestiach moralno-politycznych i wobec dylematu: wracać czy nie wracać (rozstrzyganego zawsze, we śnie i na jawie, jako nie wracać!), wyłania się poza wszystkim sylwetka człowieka wielkiej dobroci, który nigdy nie kreował się na żadną osobistość, jego skromność jest uderzająca, wszystko, co go dotyczy, jest jak na dłoni.

Przyjaciele nazywali go „Nowakosiem”, a on oczywiście na to pozwalał, bo był trochę brat łata, a przy tym samotny i wypitkę też lubił, naturalnie, nie do lustra. Niezawodnie, nie pomagało mu to w zachowaniu pozycji pisarskiej, na jaką zasługiwał. Ale cóż, jakby on sam powiedział, wszystkiego mieć niepodobna…

Jerzy Biernacki

Artykuł ukazał się w numerze 03/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej