O miłości globalnie

2013/01/19

Jedną z cech ludzkiego gatunku jest specyficzny, socjalny sposób organizacji życia. I mimo że pośród zwierząt również obserwujemy tzw. społeczne zachowania, to jednak nasz gatunek, jako homo sapiens et socialis realizuje swoje powołanie społeczne na zupełnie innej, świadomej płaszczyźnie. W drodze rozwoju owego sapiens doszliśmy do form socialis, których odpowiednika próżno szukać wśród pozostałych gatunków. Jedną z tych społecznych form jest świętowanie.

Abstrahując od samej etymologii słowa święto, musimy zwrócić uwagę na jego cechy charakteryzstyczne, jako pewnej relacji międzyludzkiej. Po pierwsze, święto jest znakiem odnoszącym się do pewnej rzeczywistości, jest zawsze świętem czegoś. Po drugie, poprzez powszechny rytuał, jest siłą integrującą, zaspokajającą potrzebę przynależności społecznej człowieka, pozwalając mu tym samym zachować wieność wobec rodzimej tradycji kulturowej. Wszystko to jest oczywiście zrozumiałe i dające się w prosty sposób uchwycić w stosunku do takich świąt, jak Boże Narodzenie, Święto Zmarłych, Wielkanoc, jak również – by nie ograniczać się jedynie do świąt religijnych – Dnia Niepodległości czy Święta Konstytucji 3 Maja. Co jednak, jeśliby chcieć w ten sposób spojrzeć na święto zakochanych? Czy możemy stawiać je na równi z innymi świętami? Czy w końcu dzień św. Walentego jest tym, w którym odczuwamy silną przynależność społeczną do naszego kręgu kulturowego? Czy naprawdę czujemy, że rodzimej tradycji (cokolwiek ona znaczy) staje się zadość?

Oczywiście odpowiedź negatywna nasuwa się sama i chyba każdy z nas, zgodnie, udzieliłby właśnie takiej. Ale dlaczego tak jest? Dlaczego walentynki nie przystają do wymienionego, zacnego zbioru świąt? Przecież dzień zakochanych również odnosi się do pewnej rzeczywistości, jest świętem czegoś. To coś to bynajmniej nie postać tytułowego bohatera, jakim powinien być w tym wypadku św. Walenty. Wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że jest on wielkim nieobecnym tych świąt. Tym czymś natomiast, czemu hołdujemy 14 lutego, jest szczególna międzyludzka relacja: miłość. Cóż, nie ma nic bardziej godnego świętowania. A jednak mamy tu do czynienia z jakąś nieproporcjonalnością tego, co się świętuje, z tym, w jaki sposób się to świętuje.


Św. Walenty został patronem współczenych zakochanych

To prawda, że na krótko przed dniem zakochanych narasta niewątpliwie fala tych wszystkich uczuć, o których na co dzień zapominamy. Czy jednak nie są one wywoływane sztucznie, na potrzeby komercji? Czy nie są one wyrazem jednodniowej mody? I nie jest to przecież byle jaka moda, ale właśnie ta, którą najbardziej lubimy, jako naznaczeni ponadczterdziestoletnią PRLowską izolacją, moda zachodnia! Mimo że początków święta zakochanych należy szukać w XVI-wiecznej Anglii, to jednak do nas dotarło ono za istotnym pośrednictwem Stanów Zjednoczonych. Walentyki przeżute przez pragmatyczno-konsumpcyjne społeczeństwo amerykańskie nabrały cech takiego święta, jakim jedynie dla mieszkańców tego właśnie kraju może się stać wielka posezonowa obniżka cen w sieci supermarketów Searse. Tajemnicą poliszynela jest, że rozdmuchanie tej walentynkowej bańki zawdzięczamy amerykańskim sprzedawcom, broniącym się w ten sposób przed handlowym zastojem między Świętem Bożego Narodzenia a Wielkanocą. W całej tej w zasadzie 24-godzinnej pogoni za misiami, serduszkami, pocztówkami i innymi wymyślnymi prezenatami, prawdziwe uczucia, te, o których może niekiedy chcielibyśmy naprawdę szczerze powiedzieć, mieszają się z bezmyślną euforią zakupów. Niestety, bardzo często w tym mdławym, czerwonoróżowym zawrocie głowy nie zauważamy rzeczy najistotniejszej, że miłość w tym dniu zostaje wystawiona na półki sklepowe, jak zwykły towar, zostaje odarta z tego, co w niej najpiękniejsze: ze spontaniczności, z subtelności i głębi.

Tęsknota za miłością

Owszem, walentynki mogą się stać inspirujące szczególnie dla tych, dla których mówienie o uczuciach jest trudne. Zapewne dla wielu ten szczególny dzień jest jedynym dniem, w którym udaje im się przełamać wrodzoną nieśmiałość i strach przedodrzuceniem i jak wierzę niejednokrotnie z bardzo dobrym skutkiem. Sam fakt, że jest taki szczególny dzień w kalendarzu, dowartościowuje miłość w oczach wielu ludzi. Przypomina im o tych najważniejszych prawdach: że uczucia, a szczególnie miłość, stanowią nieodłączny element naszego bytu, że mówienie o nich, umiejętność ich okazywania i odwzajemniania to dary, które nie tylko wzbogacają nasze wzajemne relacje, ale przede wszystkim dary, których pielęgnacja i rozwój są równoznaczne z rozwojem naszego człowieczeństwa.

Ale czy prawdziwe uczucia potrzebują tego typu dodatkowych stymulatorów? Bo choć sama idea dnia zakochanych jest piękna i wprowadza do naszych serc zapewne trochę światła (a jakże to ważne w tych ponurych dniach lutowych), to jednak paradoksalnie cała ta merkantylizacja walentynek przyczynia się do promocji materialnego charakteru uczuć. Świat, w którym dziś żyjemy, nie jest już nawet światem kultury masowej. Ta bowiem przerodziła się w tak zwaną cyberkulturę, która zgodnie z definicją „jest wynikiem pomnożenia masowości przez szybkość“. W takim świecie obowiązuje wciąż jedna i ta sama zasada, stanowiąca zwięzłą formułę programu życiowego pokolenia yuppies: DINKS – „double income, no kids“ – podwójny przychód, żadnych dzieci. Gdzie jest tu zatem miejsce i czas na miłość? Czy w świecie tego typu zasad dzień Świętego Walentego może w ogóle stać się czymś więcej, jak tylko zwykłą zabawą i grą w uczucia?

Ów jarmarczny, żeby nie powiedzieć karnawałowy, charakter dnia zakochanych coraz częściej zmierza w stronę beztroskiej kpiny. Ale w tym ośmieszaniu, niuświadomionym i bezwiednym, kryje się chyba tak naprawdę rozpacz ludzi tęskniących za głębią i autentycznością ludzkich relacji. Jest to zakamuflowana forma buntu przeciwko ich zanikowi, buntu opartego o zasadę, zgodnie z którą uczucia, jakich nie można doznać, należy ośmieszyć, wykpić i poniżyć. Świat takich reguł, jak „double incom, no kids“ jest zapewne światem chorym. Ale chorobą, która go trawi, nie jest ani nowotwór, ani – jak się jeszcze do niedawna twierdziło – AIDS, lecz jest nią samotność. I nie chodzi tu oczywiście o samotność w jej fizycznym wymiarze, odosobnienie, które każdemu człowiekowi jest potrzebne, które bywa twórcze, lecz o samotność duchową, tę, którą paradoksalnie najtrudniej jest znieść właśnie wśród ludzi. Stanowi ona największą bolączkę współczesnego człowieka, będąc tym samym ponurym i smutnym znakiem naszych czasów. Samotność duchowa jest w istocie samotnością serca, brakiem miłości. Źródłem bólu ludzi samotnych jest niemożność kochania i bycia kochanym. Ból ten niekiedy tak bardzo okalecza serce, że ów brak możliwości przeradza się w absolutny brak zdolności do kochania. Samotność jak wirus atakuje nasze serca, unieruchamia je i pozbawia tej najbardziej naturalnej ludzkiej zdolności. Społeczeństwo yuppies to samotny tłum uganiający się nadaremnie za ułudą miłości. Ten głód jednak rzadko zostaje zaspokojony, gdyż w parze z nim idzie wciąż lęk przed otwarciem na drugą osobę; lęk wynikający z okaleczenia przez duchową samotność. W ten sposób koło się zamyka. I choć większość z nas jest umie od czasu do czasu pokazać uczucia, to jednak temu przekazowi towarzyszy absolutna niezdolność do miłości.


Ołtarz św. Walentego w jednym z kościołow polskich
Fot. Artur Stelmasiak

Ochrzcić walentynki

W obliczu tego wszystkiego Kościół postawiony zostaje w dość paradoksalnej sytuacji i jest to kolejny paradoks związany z walentynkami: musi odzyskać sakralny wymiar dnia zakochanych. Dnia, który nawet ze swojej istoty nie jest w rozumieniu Kościoła w sensie ścisłym dniem świątecznym, ale jest dniem, w którym wspomina się postać Świętego Walentego, biskupa męczennika. Bowiem to on, według jednego z podań, sprzeciwił się cesarskiemu zakazowi udzielania ślubów młodym legionistom, którzy ginęli w obronie cesarstwa, przypłacając to często własnym życiem. Jego postawa pokazuje, jak ważna dla człowieka jest miłość; że jest ona świętością, za którą i o którą warto walczyć. W idei „chrzczenia walentynek”, głoszonej od jakiegoś czasu przez Kościół, nie chodzi tylko o to, by zwyczaje świeckie związane z tym dniem wprowadzić w świątynne mury, nadając im głębszy sens, ale chyba przede wszystkim o to, by przywrócić miłości jej właściwy status, dowartościować ją poprzez ukazanie jej właściwego miejsca w życiu ludzkim. W genialnie prosty sposób to jej właściwe miejsce ukazała w tych kilku słowach św. Teresa z Kalkuty: „Owocem ciszy jest modlitwa. Owocem modlitwy jest wiara. Owocem wiary jest miłość. Owocem miłości jest służba. Owocem służby jest pokój”.

Kiedy Kościół postuluje „chrzczenie walentynek”, to nie robi tak naprawdę nic więcej, jak tylko podążając za główną ideą II Soboru Watykańskiego przeciwstawia czoło problemom współczesnego człowieka. Kościół w ten sposób nawołuje do nawrócenia na głębię, pragnąc chrzcić duchem tych, którzy mniej lub bardziej zagubili się w tym świecie. Bo miłość, zarówno ta Boża, jak i ta, która rodzi się między dwojgiem ludzi, nie jest właśnie z tego świata. Ale o tym chyba najlepiej wiedzą ci dopiero rozkochani, ci, którzy zapewne najgoręcej przeżywać będą dzień św. Walentego.

Patryk Różycki

Artykuł ukazał się w numerze 02/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej