„Potem jasność dniowa”

2013/01/18

Literatura potrzebuje dystansu, niezwykle rzadko reaguje natychmiast i z dobrym skutkiem – to wiemy. Zwłaszcza gdy rzeczywistość eksploduje wydarzeniami, które naród, przedtem ospały i zdrętwiały w zniewoleniu, doprowadzają do euforii i szaleńczej radości. A tak właśnie było, gdy – jak wtedy mówiono – „wybuchła Polska”.

Były ogromne trudności i niedola, jaką przeżywano i z pewnością uświadamiano sobie ich ogromny rozmiar, bo wszak kraj wydostawał się z ponad wiekowej niewoli w warunkach Wielkiej Wojny, a większość owych niszczących zdarzeń wojennych przetaczała się przez jego terytorium. Mimo to starczyło przecież owego entuzjazmu, mimo nieuniknionych późniejszych rozczarowań i zniechęceń, na pokonanie barbarzyńskiego najeźdźcy i scalenie rozdartego przedtem na trzy części kraju, a także zbudowanie Gdyni oraz Centralnego Okręgu Przemysłowego i udaną reformę oświaty, dzięki której m.in. ówczesne wykształcenie średnie dorównywało dzisiejszemu wykształceniu wyższemu, a nawet w niektórych aspektach je przewyższało.

Julian Krzyżanowski w Dziejach literatury polskiej (Warszawa 1970), scharakteryzował zarysowane wyżej problemy następująco: „Pisarze, nawet najświetniejsi, tyle wysiłku włożyli w tworzenie obrazów idealnej przyszłości, że gdy stała się ona teraźniejszością (…), nie starczyło im sił, by w pospolitej przędzy spraw codziennych, drobnych i małych, dostrzec wielkie i niezwykłe. Berent, Kasprowicz, Reymont, Sieroszewski, Staff, Żeromski, nie mówiąc już o twórcach pomniejszych, stali u szczytu swego dorobku w 1918 roku, gdy zwalczany przez nich świat runął w gruzy, na których poczęły wznosić się podwaliny nowych zjawisk, między nimi zaś i wolnej Polski, żaden z nich jednak nie potrafił zdobyć się na dzieło, które by godnie odtworzyć zdołało doniosłość wydarzeń historycznych. I może po raz pierwszy w dziejach kultury i literatury polskiej w całej nagości wystąpiła tutaj bezradność sztuki wobec życia” (ss. 549–550).

Mieczysław Jastrun, odtwarzając w latach 60. swoje chłopięce wrażenia z 1918 roku, pisze tak: „(…) Listopad dla Polaków niebezpieczna pora (…) Na ťodwachuŤ przy wieży ratuszowej żołnierze polscy z 57. pułku piechoty austriackiej rozbrajali wartowników (jeszcze w październiku, rzetelnie zaznacza poeta – przyp. J.B.). W grudniu tego roku (tj. 1918, rzecz jasna – przyp. J.B.) Piłsudski przyjeżdża do Krakowa. Młodzież wyprzęga konie z powozu wśród entuzjastycznych okrzyków tłumu. Mały chłopiec, uczeń niedawno jeszcze cesarsko- królewskiego gimnazjum, stojący posłusznie w szeregu, patrzy, notuje w pamięci te chwile i szuka dla nich jakiegoś wyrazu, oczywiście – w poezji romantycznej, którą już znał dosyć dobrze, przeważnie z lektury własnej, ťnadobowiązkowej Ť. Przypominał sobie przy różnych okolicznościach towarzyszących tym dniom, godzinom, chwilom formowania się niepodległości (cytowane chyba również przez ówczesne pisma) piękne w swej szerokiej retoryce frazy Słowackiego:

A potem kraj nasz wolny! Potem jasność dniowa! Polska się granicami ku morzom rozstrzela I po burzliwej nocy oddycha i żyje. Żyje! Czy temu słowu zajrzeliście w duszę? Nie wiem… w tym jednym słowie jakieś serce bije [. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .] A dzień pierwszy wolności gdy radość roznieci, Ludzie wesela krzykiem o niebo uderzą. A potem długą ciemność niewoli przemierzą, Siądą… i wielkim łkaniem zapłaczą jak dzieci! I słychać będzie płacz ogromny zmartwychwstania.

Chłopiec powtarzał sobie jak lekcję uczucia te słowa romantycznego poety, pełne – jak mu się zdawało – powietrza i światła. Chciało się przy tych słowach wyciągnąć ramiona – zawierały w sobie naturalny poryw radości, rzut w przyszłość – ťPotem jasność dniowa!Ť. I wreszcie niespodziewane zakończenie tego opisu pierwszego dnia wolności: ťpłacz ogromny zmartwychwstaniaŤ. To przypomnienie długiej ciemności niewoli każe świadkom i uczestnikom dnia zmartwychwstania — płakać (Potem jasność dniowa, w tomie esejów Wolność wyboru, Warszawa 1969, ss. 106–107).

Nawet Jan Lechoń – dodaje Jastrun – (…) nie znalazł w wierszu 11 listopada innego zakończenia, innego obrazu, mającego wyrazić zenit uczucia, niż ten obraz płaczu cieniów przeszłości, które

. . . . . . . . . . . po polach, po mieście się snują I wśród płaczu padają. I ziemię całują”. (tamże, s. 108)

Cytat długi, ale wart przytoczenia, tym bardziej paradoksalny w swojej wymowie, że pochodzi z okresu między rokiem 1962 a 1967 (wedle oświadczenia samego poety na końcu książki), a więc gdy już wszystko, zdawałoby się, zostało na ten temat powiedziane. Za ten esej, w całości (za inne z wymienionego tomu niekoniecznie), można Mieczysławowi Jastrunowi odpuścić część win z okresu paskudnej twórczości i postawy w latach tzw. stalinowskich. No i zadziwić się nad zdolnością człowieczą do swoistej umysłowej dwoistości, niemal na poziomie schizofrenii. Czy można mieć mi za złe, że powtarzam w tytule mojego tekstu tytuł jego eseju, słowa, które obaj ukradliśmy Słowackiemu?

Wydaje się, że owym wersom wyjętym przez Jastruna z Kordiana nikt potem dorównać nie zdołał, choć przecież oni widzieli TO, co poeta romantyczny jedynie sobie wyobrażał. Czyżby niekiedy jednak wyobraźnia była silniejsza od rzeczywistości widzialnej i przeżywanej? Chyba jedynie wyobraźnia romantyków, którzy musieli zastąpić nią samo życie.

Napięciem uczuciowym, opartym na feerycznym opisie parady zwycięstwa skontrastowanym z milczącą postacią Człowieka Legendy próbował z powodzeniem dorównać frenezji romantycznej Słowackiego Jan Lechoń, w sławnym wierszu zatytułowanym po prostu Piłsudski, stanowiącym część Karmazynowego poematu, z ową słynną puentą:

A On mówić nie może. Mundur na nim szary.

Wiersz jest przepiękny, puenta – jeśli tak można powiedzieć – otwiera niezmierzone perspektywy, choć na pozór jest tylko opisem chwili wzruszenia Wielkiego Człowieka. Mamy tutaj niezwykle radosny nastrój chwili, barwną rzeczywistość parady wojskowej, święta tych, którzy tej radości są sprawcami. Jakkolwiek istnieje domniemanie, że utwór powstał jako opis pewnego zdarzenia z 1917 roku, a więc jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, ale ta przerzutnia z owego wydarzenia na rok 1918, gdzieś krótko po 11 listopada, jest łatwa i możliwa, a nawet narzucająca się. Jednakże cała rzeczywista treść fenomenu odzyskania wolnej i niepodległej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, i to w granicach – przynajmniej w jakiejś mierze – Polski Jagiellońskiej (co prawda to stało się później, ale w tym kierunku szły starania naczelnika państwa), zawarta jest w milczącym wzruszeniu „miłego Wodza” (My I Brygada).

Jak się za chwilę okaże, nawet po latach wielu, w jakże zmienionej sytuacji i poza krajem, gdy inny wyśmienity poeta, niezupełnie słusznie ceniony niemal wyłącznie jako satyryk i autor tekstów (oraz muzyki) piosenek, postanowi napisać wiersz o Piłsudskim, w próbie odzwierciedlenia tego, co stało się w 1918 roku, będzie zmuszony pastiszować i cytować Lechonia (zresztą bardzo zręcznie i ze skutkiem poetyckim dużym), choć jego utwór, oparty już na innych doświadczeniach, zawrze też nowe treści. Przedtem jednak ze skromnych naszych odszukań zacytujmy wiersz „ojca” wielu poetów (m.in. skamandrytów, ale także Tadeusza Różewicza!), Leopolda Staffa, napisany w całkowicie innej, refleksyjnej czy wręcz modlitewnej tonacji.

Ojczyzno nasza, Matko bolesna! Spełniona czasza Łez i bezkresna Męka stulecia Która Cię truła! Nad tobą świeci Wolna kopuła.

Twe święte serce, Gdzie wbite siłą Przez trójmordercę Siedm mieczy tkwiło, Na lud twój, który U stóp ci klęczy, Zlewa dziś z góry Siedem barw tęczy….

(Z tomu Tęcza łez i krwi, 1918)

Kontrast niesamowity. Jesteśmy w innym wymiarze. Niech to wystarczy.

Historycy literatury przypominają szokującą (i nie do końca słuszną) tezę Stefana Żeromskiego, wypowiedzianą podczas pamiętnego odczytu wygłoszonego w Zakopanem w 1916 roku, polegającą na zarzucie, iż literatura polska, zmuszona (czy to w okresie romantycznym, czy realizmu krytycznego doby pozytywizmu i modernizmu) do walki o polityczne i społeczne wyzwolenie polskiego społeczeństwa, nie wydała dzieł prawdziwie artystycznych, bezinteresownych. Cytują też ów słynny werset z wiersza Herostrates Jana Lechonia:

(…) A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę.

I podkreślają, że i sam Lechoń, i inni poeci w zasadzie sprzeniewierzyli się owemu zawołaniu (nie licząc może awangardzistów, eksperymentujących i z językiem, i z rzeczywistością), gdyż ciśnienie obywatelskości było wówczas zbyt wielkie.

Dano temu szerszy wyraz w prozie, a więc przede wszystkim w Przedwiośniu Żeromskiego, powieści z silną domieszką dyskursu politycznego i publicystycznego, w której jasno zostało powiedziane, że sprawy źle idą, źle się rozwijają, a wolna ojczyzna jest zagrożona. Autor Popiołów, od dawna uchodzący za sumienie narodu, przestrzegał przed radykalizmem społecznym, mogącym zniszczyć osiągnięte dobro, które chociaż nie było na miarę marzeń o szklanych domach, było jednak dobrem wymagającym ochrony i obrony. Dziś wydaje się, że nie najtrafniejszy był wybór głównego bohatera, Cezarego Baryki, o duszy przepalonej w ogniu bolszewickiej rewolucji, odrzucającego fundament tradycji polskiej, zniewalanego przez temperament ciała, mężczyzny niezdolnego do miłości. Nawiasem mówiąc, pozwoliło to później komunistycznym propagandzistom interpretować tę postać i jej postępowanie niezgodnie z intencjami autora, w myśl ich manipulacyjnych, antyludzkich celów. Jeśli już jesteśmy przy Żeromskim, to wydaje się, że napisana (mimo dramatycznego zawężenia psychologicznego) w jasnej tonacji sztuka teatralna Uciekła mi przepióreczka lepiej oddaje klimat pierwszych lat niepodległości. No i wreszcie trzeba wspomnieć o opowiadaniu Na probostwie w Wyszkowie (zakazanym w PRL-u), ukazującym realność zagrożenia bolszewickiego w 1920 roku, a zarazem marność motywacji zdrajców Polski i małość moralną Dzierżyńskich, Marchlewskich, Kohnów i Unszlichtów.


Stefan Żeromski był jednym z pisarzy tworzących obraz idealnej przyszłości i niepodległej Polski

Jedynie enumeracyjnie można tu powiedzieć, że różne zagadnienia społeczne, militarne, polityczne wyzwolonej ojczyzny podejmują prozaicy w swoich utworach z pierwszej dekady dwudziestolecia: Kaden-Bandrowski w Generale Barczu i Czarnych skrzydłach, Andrzej Strug w Pokoleniu Marka Świdy czy Nałkowska w Romansie Teresy Hennert. Przydatna wydaje się tutaj konstatacja Włodzimierza Maciąga, wyrażona w rozprawie Rok 1918 albo głód realizmu (w pracy zbiorowej Problemy literatury polskiej lat 1890–1939), obejmująca także ostatnie utwory Żeromskiego, iż pisarze ci jednocześnie w najwyższym stopniu aprobowali niepodległość i dawali wyraz swojej radości z jej odzyskania, jak również zajmowali wobec nowej rzeczywistości nader krytyczną postawę.

Trudno nie wspomnieć o ukazujących tragiczne konsekwencje zdobycia niepodległości opowiadania Eugeniusza Magaczewskiego, przedwcześnie zmarłego utalentowanego prozaika, zebranych w tomie Koń na wzgórzu, jak również o zapomnianej po trosze (a niesłusznie) powieści Łuk Juliusza Kadena-Bandrowskiego, napisanej w „przedkadenowskim” stylu, wydanej zdaje się po raz pierwszy w 1919 roku. I na odwrót – nie o tragicznych konsekwencjach, lecz o osiągnięciach z kolei – mówi mniej znana powieść Kornela Makuszyńskiego Wielka brama, poświęcona budowie Gdyni. Znajdujemy tam takie oto piękne słowa: „Przez polskie okno wdarło się do mrocznej siedziby – morze; radość polska wielka jest, jak ono jest wielkie, pełna tych głosów, którymi ono gada i śpiewa, i woła. Ta radość zmieniła się w pracę, zanurzywszy ręce w fale, wydobyła z nich Gdynię, jak perłę. Gdynia jest przeto dziwnym miastem, które zostało zbudowane przez dwóch wielkich budowniczych: przez miłość i radość. To będzie przez wieki wieków zapisane w jej metryce narodzin”.

Trzeba sobie zdawać sprawę, że po 1920 roku, w sensie mentalnym, a szczególnie w sensie poetyckim czy szerzej literackim z Polską zdarzyła się pewna rzecz: otóż swoistą jej personalizacją, metonimią czy synekdochą albo co najmniej pars pro toto stał się… marszałek Józef Piłsudski, wraz, oczywiście, z rosnącą legendą, która go niosła (wedle jego własnych słów). Poświęcono mu dosłownie tysiące wierszy, pieśni, wypowiedzi, omówień. Nie wszystkie były jedynie panegirykami. Wiele z nich zamieszczono w tomie zatytułowanym W blasku legendy, wydanym w Paryżu w 1988 roku, w opracowaniu Krzysztofa A. Jeżewskiego. Wśród kilkuset pozycji tam zamieszczonych jest właśnie ów wiersz (Strofy trudne) Mariana Hemara, nie jedyny zresztą jego pióra (bo to jego utwór zapowiadałem wyżej, nie wymieniając nazwiska), świadomie odwołujący się do Lechonia. Wiersz (napisany po 1962 roku), w którym dominuje motyw:

Nie zostawił po sobie żadnego dziedzica

jest jednym z najpiękniejszych w tomie (musi mi czytelnik uwierzyć na słowo) i kończy się następująco:

Jeszcze wiernych poetów idzie za nim lament, Oni jedni go zbawią od polskiej amnezji,

By mógł, wprawiony w wiersze jak ognisty diament Pozostać tam, gdzie jego miejsce jest – w Poezji.

Największym zaskoczeniem tomu dla mnie jest otwierający go tekst… Brunona Schulza Powstają legendy. Jest to najmądrzejszy tekst z całego zbioru, powstały zapewne tuż po śmierci marszałka (w książce brak informacji o datowaniu tekstu), traktujący, wbrew pozorom, nie o legendzie, lecz o człowieku i jego priorytetach, wśród których siła moralna i jej gromadzenie były najważniejsze, ważniejsze od czynów. Siła moralna niewątpliwie była jednym z największych bogactw II Rzeczypospolitej.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej