Z Janem Leończukiem, poetą, rozmawia Bogusława Wencław
– Czym jest poezja w Pana życiu?
– Zapewne pozwala głębiej w życie wnikać, w sens codziennego wędrowania. Prowadzi ku metafizycznej przestrzeni. Pozwala zrozumieć „wygnanie w życie” tak aby furtka do dzieciństwa nie została zamknięta, wszak tam pozostaje mój Eden, łagodność rodzinnego domu, tam też pozostały niewzruszone i nieskruszone tablice Praw Bożych. Jeżeli nawiedzają mnie jakieś wątpliwości – powracam do dzieciństwa, do ciepła i serdeczności moich rodziców, rodzeństwa, bliskich. Odnajduję wówczas, w pogubionych wersach, czasami pospiesznie wypowiadanych, moje zagubione przestrzenie ładu. Wiersz pomaga odnaleźć nawet maleńki skrawek tamtego świata, aby dobrymi wspomnieniami rozżarzyć i nadać im człowieczy wymiar.
– Szuka pan w wierszach siebie…
– Tak, szukam siebie, odnajdując bliskich, kochanych ludzi. Poszerza się wówczas „geografia przestrzeni ułaskawionej”. Poezja jest Wiarą, Nadzieją i Miłością. Nie może kaleczyć ani wprowadzać „ciemności”. Może brzmi to patetycznie, ale jest niejako nieustanną spowiedzią, ekspiacyjnym pragnieniem, aby ten utracony „skrawek dziecięcego raju” przywrócić i sprawiać, by trwał. Powtarzam to wielokrotnie, że wiersz nie może kaleczyć, ani zadawać bólu, powinien prowadzić ku łaskawszym przestrzeniom naszego życia.
Nie przywołuję znanych definicji z gatunku „czym jest poezja”? W moim życiu, gdzieś tam na marginaliach literackich przycupniętą, jest powrotem, nieustannym wędrowaniem ku „źródłom życiodajnym”. Nie kieruję się modami ani innymi „kuglarskimi” sposobami „zaistnienia”. Piszę dość rzadko, aby owo „świętowanie” nie zatraciło nic ze swojej szczególnej roli, której może nie potrafię wyartykułować, proszę mi uwierzyć, noszę w sobie jej podstawowe przesłanie.
– Co w takim razie Pan ceni w ludziach najbardziej?
– Przede wszystkim prawdomówność. Ale niech nie będzie ona przypisana demiurgom ani nie okazuje się pychą, nieodpartą chęcią wypowiadania się na każdy temat, nie zważając na własne ograniczenia myślowe. Stąd płynie potrzeba pokory. Nade wszystko uczę się milczeć – to najtrudniejsza sztuka. Dalej cierpliwie wysłuchiwać innych, darzyć ich szacunkiem dla wypowiadanego słowa. Poezja winna uczyć szacunku: dla innych i dla słów. Różnorakość codziennych kontaktów jest często nasycona dojmującym smutkiem, który ukrywa się pod „szczebiotliwymi” zdaniami. Terminuję już 35 lat i aby zdać „egzamin” wiele mi brakuje cierpliwości i innych przymiotów ducha. Towarzyszy mi tęsknota, że uda mi się w życiu scalić siebie, wypełnić człowieczym przesłaniem. Resztę dopełni Miłosierdzie Boże. Niewyczerpalne.
– Czy w Pana twórczości są przełomy, zmiany, które nakazywały „prowadzić pióro w inną stronę”.
Jan Leończuk
– Tak. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych odczuwałem głęboką potrzebę towarzyszenia podskórnym rytmom budzenia się Polski. W wielu wierszach nawiązywałem do przeszłości, którą przykrywano milczeniem. Na Białostocczyźnie niezagojoną raną były wywózki i okupacja sowiecka. Mówiono o tym w domowym zaciszu, ale publicznie był to temat tabu. Moja poetycka książka „Żertwa” podejmuje ten temat. Ukazała się omijając cenzuralne rafy. Temat ten kontynuowałem niejako w tomie „Zapisane”, „Pieśni z karnawału” i „Zawołaj raz jeszcze ciemnym wierszem”. Potem, czyli już w latach dziewięćdziesiątych, odczułem dojmujące „osamotnienie”. Zamilkłem. Przez sześć lat nie napisałem ani linijki wiersza. Milczałem i mówiąc patetycznie – cierpiałem. Usta nabrzmiałe od niecierpliwych słów nie pozwalały mi normalnie pracować. Wierzyłem jednak, że potrzebne są „rekolekcje” i milczenie, że w ten sposób uzyskuje się „moc słowa” i wewnętrzną harmonię. To brzmi patetycznie, ale proszę mi wybaczyć – nie potrafię inaczej nazwać swoich wewnętrznych stanów, napięć… I wtedy próbowałem jeszcze raz przyjrzeć się swoim napisanym wersom. Niczego bym nie zmienił. Odpowiadam, uprzedzając pytanie. Tamte wiersze są moją młodością, moją wiarą i moim zaufaniem. Pozostanę z nimi, choć minęło już wiele lat i tamta wiara budzi mnie nocą żarliwymi wspomnieniami i nadziejami. Wyblakło tło i lata, które upłynęły, nie skorygowały tamtych tęsknot. Fotografie przykryła sepia, wspomnienia odrzuciły zbyt bolesne zdarzenia, wypogodziły nieco niebo – i pozostała esencja życia. Jak klamry wiersza, bez barykad i hałaśliwości. Ale to już osobny temat w moim życiu i w pisaniu.
– Wymienia Pan niektóre tytuły z listy dwudziestu kilku książek. Czy są one Panu najbliższe?
– Nie liczbą wierszy i książek odmierza się twórcze życie. Powiem szczerze – nie napisałem jeszcze najważniejszego wiersza. Nie wiem, który z wersów będzie moim ostatnim. Być może zamknie, jak klamrą, moje życie. Chciałbym, aby moje wiersze czułe i proste docierały do ludzkiego wnętrza i sadowiąc się w nim przyniosły radość i ukojenie. Bardzo tęsknię do takich stanów, w których człowieczeństwo objawia się w swojej pełni. Nie gonię za modą, nie chcę używać sztuczek przypisywanych kuglarzom. Coraz chętniej usuwam się w krąg lampy i tam poszukuję swoich przestrzeni, w lekturach, których jeszcze nie zdążyłem zasmakować. Powracam do książek mojej młodości. Wędruję z Wańkowiczem i Weyssenhoffem po utraconej Atlantydzie. Wystarczy mi na długie godziny opis kredensu w zapomnianym dworze na polskich Kresach, aby w zapachach wanilii i utraconego azylu dzieciństwa, odgradzać się od jazgotu tego świata, w którym wartości podstawowe zostały podeptane, w których piękno nie jest pięknem a sztuka staje się antysztuką. Uciekam w świat moich lekturowych marzeń, podziwiając talent pisarzy sprzed wielu lat. Nic tam z piękna nie zostało utracone…
Moje książki są odbiciem mojego wnętrza, jakoś je rozpoznałem i zaakceptowałem. Dokonuję też nieustannej ekspiacji, bo wiersz winien mi pomagać w docieraniu do kresu życia, powinien mi nieść nadzieję, że na drugim brzegu życia napotkam swoje marzenia i tęsknoty. Pępowina miłości, mam nadzieję, że zaprowadzi mnie do oczekiwanych przestrzeni. Choć wiem, że tej samotności nikt nie jest w stanie wypełnić, to czyjaś życzliwa dłoń pozwoli tam dotrzeć w spokoju, oddalając lęk i zwątpienie.
Przypomniałem sobie szpitalne zdarzenie. Jest noc, a ja poczułem, że odchodzę. Ogarnął mnie lęk, że nie pożegnałem się z bliskimi, że gdzieś mój anioł stróż się zapodział. Nie mogłem przywołać krzykiem personelu szpitalnego. Leżałem bezwładnie, słyszałem tylko oddychających i majaczących przez sen chorych. Odczułem boleśnie samotność. Wtedy nocą obudziłem się w modlitwie – prosiłem o pomoc. W uchylonych drzwiach pojawiła się postać lekarza, który jakby na chwilę zatrzymał się przy drzwiach a potem oddalił się. Boleśnie odczuwałem to osamotnienie. Ale kroki poczęły się zbliżać, a potem: zapalone światło, jakiś pośpiech, wtaczana aparatura… W ciemnej sali do rana siedział ów lekarz – anioł, trzymając mnie za przegub ręki. Był to najczulszy dotyk w moim życiu.
Z wierszami jest podobnie. Pozostaje w nich czułość, niczym nie zmącona. I z takimi wierszami chciałbym pozostać w najtrudniejszych chwilach mojego życia.
– Czy w sztuce współczesnej odnajduje Pan transcendencję, boski ład i harmonię?
– Uciekam w „marginalia”, nie mam już sił na pytania i polemiki. To zapewne moje tchórzostwo. Dzisiaj wielu „artystów” albo tych, którzy chcą się nimi mienić – posługuje się bluźnierstwem, ciemnością i degrengoladą ludzkiego wnętrza, pozbawionego nadziei. Powtarzane są słowa, że „sztuka powinna prowokować!” A „Słownik języka polskiego” tak to definiuje: „Prowokować – podżegać do czegoś w ukrytych zamiarach, starać się wywołać u kogoś określoną reakcję; pobudzać do określonych działań na korzyść prowokatora, wyzywać”. Jeżeli tym zajmować się ma sztuka, to już nie stawiam pytań: kto za tym stoi? Coraz smutniejszy jest obraz sztuki współczesnej i jej określonych nurtów. Ale najsmutniejszy jest obraz „klakierów”, którzy „czerpią” z tej sztuki nasycając swoje wnętrza schizoidalnym pokarmem.
Ucieczka odbiorcy od tzw. sztuki współczesnej, jest wynikiem skażonego degrengoladą wnętrza „tfurcy”. I na nic się zda „lament” nad niewdzięcznością odbiorców. Sztuka winna łączyć.
Bogusława Wencław
Artykuł ukazał się w numerze 05/2006.