Ks. Jan Twardowski urodził się w Warszawie, tu się wychował i zdobył wykształcenie. Niemal całe jego życie upłynęło w samym sercu stolicy, między ulicami: Koszykową, gdzie przyszedł na świat, Elektoralną, gdzie rodzina Twardowskich zamieszkała po odzyskaniu niepodległości, Kapucyńską, przy której mieściło się Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, wreszcie Krakowskim Przedmieściem, gdzie najpierw studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim im. Józefa Piłsudskiego, a po wojnie w seminarium duchownym przygotowywał się do kapłaństwa, by po jedenastu latach (od 1959 roku) zamieszkać przy klasztorze Sióstr Wizytek – Krakowskie Przedmieście 34 – jako ksiądz rektor już do końca długiego, dziewięćdziesięcioletniego życia.
Twardowski należał do nielicznej w polskiej literaturze grupy pisarzy na wskroś warszawskich, jak choćby starszy o pokolenie Jan Lechoń, autor najpiękniejszych strof o rodzinnym mieście. W tym przypadku okazało się, że tak jednoznaczna biografia w najmniejszym stopniu nie wpłynęła na charakter twórczości i światopogląd poetycki autora Sześciu pór roku. Jan Twardowski od początku nie czuł się człowiekiem miasta, przeciwnie, wielokrotnie podkreślał swoją niechęć do cywilizacji urbanistycznej, by przywołać zaskakujące wyznanie z wiersza Dzieło rąk Kainowych:
Ucałuję cię, Biblio, bo w tobie są słowa, że Kain pierwsze miasto na ziemi zbudował
(…)
Kiedy zaś po święceniach kapłańskich został skierowany do pracy w parafii w Żbikowie, które dzisiaj jest dzielnicą Pruszkowa, lecz w 1948 roku był wsią, był bardzo szczęśliwy. Tym boleśniej przeżywał powrót do Warszawy w 1952 roku, o czym wiemy z głośnego wiersza Pożegnanie wiejskiej parafii. Wykształcony polonista świetnie wykorzystał poetykę valety, niemal zupełnie zapomnianego, choć znanego już w starożytności gatunku lirycznego:
Pożegnać wikariatę na niewielkim piętrze zabrać Biblię w tłumoczek kazania gorętsze a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem
(…)
Pora odejść żal tając jak iskry niezgasłe że mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem
(…)
„Żal”, jedno z ulubionych słów księdza-poety, powraca w tym wierszu kilkakrotnie, jakby na potwierdzenie wyznania Antoniego Słonimskiego z pięknego liryku tak właśnie zatytułowanego: „Jak różne są rzeczy ukryte/ W króciutkim wyrazie: żal”. Czego więc młodemu księdzu było żal: „…szkoły dzieci w ławkach woźnej z pękiem kluczy/ (…)/ kulawych i głuchych chorego w szpitalu/ bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu/ przygotowań do wilii smutnej oczywiście/ gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście”.
Rękopis wiersza „W jarzębinach”, przepisanego z dedykacją dla Waldemara Smaszcza
Czytając owe wyliczenia, trudno nie skonstatować, że przecież wszystko to mógł mieć w nowym miejscu posługi kapłańskiej. Żegnał się jednak i z czymś, co ponad wszelką wątpliwość tracił, a co od dzieciństwa było mu tak bliskie:
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą las z dzięciołem
To był jego świat, tam czuł się najlepiej, mógł – jak kiedyś w dzieciństwie – znikać na cały dzień w okolicznych lasach, wędrować po polnych ścieżkach, brodzić po łąkach, zbierając znane z imienia zioła i kwiaty do zielnika, jakby wciąż trwał ów szczęśliwy czas „tajemniczego ogrodu” z dzieciństwa.
Zachwyt nad dziełem Stwórcy
We wstępie do pierwszego wyboru swoich wierszy w „Bibliotece Poetów” LSW (1979) napisał:
„Zachwyca mnie otaczający świat, jego kolor, dźwięk, zapach, różnorodność. Wracam do starego Linneusza, który nazywał po imieniu zwierzęta, ptaki, rośliny. Długo i cierpliwie uczyłem się przyrody, czytałem książki przyrodnicze. Zbieram zielniki. Kiedy się mówi tyle o człowieku, o różnie pojmowanym humanizmie – widzę urok szpaka, wilgi, dzikiego królika, szorstkowłosego wyżła. Juliusz Słowacki w znanej strofie z Beniowskiego pisze, że Bóg jest Bogiem rozhukanych koni, a nie pełzających stworzeń; sądzę, że jest także Bogiem chrząszczy, mrówek, biedronek i szczypawek.
Czy takie widzenie przyrody nie uczy nas pokory? Przecież to samo światło pada i na ludzi, i na koniki polne, i na świerszcze.
Świat dany nam jest w sposób rzeczywisty, a nie wyobraźniowy. Nie istnieje jako pomyślenie czy poetycka rzecz. I dlatego lubię nazywać po imieniu drzewa, kwiaty, kamienie. Daleki jestem od operowania, tak powszechnego dziś, znakami: ptak, zwierzę, ryba, liść, kwiat. Widzę bowiem dzięcioła, kosa, bociana, słonia, pstrąga, ślaz, borsuka, wrotycz, makolągwę – konkretny, nie anonimowy świat. Wiem, że liść wiązu drapie, a gryka rośnie na czerwonej łodydze, że gile mają nosy grube, a dudki krzywe, że pstrągi są szaroniebieskie, a wilcza jagoda brunatno-fioletowa. Zdumiewam się i zachwycam urodą i dziwnością widzialnego i niewidzialnego świata. To, co widzialne, dotykalne, pozwala określić granice niewiadomego i niepoznawalnego. Bez tej jedynej bliskiej miary świata nie dałoby się też dostrzec i pojąć jego nieuchwytnych tajemnic. Interesuje mnie więc wszystko: ptaki, kwiaty, owady, kamienie. I zamiast o katedrach i gotykach wolę pisać o drzewach, które mają w sobie coś ze wspomnienia raju.
Świat jest naprawdę cudowny…”.
Wyznanie to ma wręcz programowy charakter, jednakże nawet po tak jednoznacznej wypowiedzi nadal nie do końca wiemy – by sięgnąć do słownika poetyckiego samego autora – „skąd przyszło” to wszystko.
Poeta bez biografii
Warszawski kapłan-poeta należał do tych literatów, którzy niechętnie mówili o sobie. Przekonany, że „ksiądz czymś musi różnić się od świeckich, nie powinno mu zależeć na pokazywaniu siebie”, nie tylko unikał ujawniania własnego życiorysu, ale też – poza niewielkim skarbczykiem szczególnie cennych pamiątek, nazywanym przez księdza-poetę sztambuchem – nie gromadził niczego, co mogłoby ułatwić zadanie przyszłym biografom. Obszerniejsza nota o autorze po raz pierwszy pojawiła się we wspomnianych Poezjach wybranych wyłącznie dlatego, że taka była zasada edytorska serii „Biblioteka Poetów”. Kiedy jednak wydawca najważniejszego przez wiele lat wyboru wierszy Nie przyszedłem pana nawracać (1986) zamieścił Posłowie o podobnym charakterze, poeta poprosił o wycofanie tekstu i wszystkie następne nakłady zawierały już tylko wiersze.
We wrześniu 1985 roku opublikowałem niewielki szkic Warszawskie wiersze ks. Jana Twardowskiego. Poeta, zawsze niezwykle życzliwy, tym razem po prostu mnie ofuknął: „A co ty takiego mieszczucha ze mnie robisz?!”.
Ks. Jan Twardowski na wakacjach, lata 90.
Fot. Jadwiga Marlewska
I wówczas po raz pierwszy dowiedziałem się o źródłach ogromnego umiłowania przyrody i wiążącego się z tym poczucia obcości w mieście. Opowiedział o zupełnie nieznanych mi faktach z własnej biografii. Zarówno rodziny ojca, jak i matki, aczkolwiek zadomowione już w Warszawie, wywodziły się z drobnego mazowieckiego ziemiaństwa. Konderscy wcześniej posiadali majątek Oleksianka niedaleko Mińska Mazowieckiego, podobnie Twardowscy (herbu Ogończyk, jak wiemy z jednego z wierszy) gospodarzyli na jakiejś resztówce koło Piaseczna.
On sam wychowany został w miłości do przyrody od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy to rodzice – jak wielu mieszkańców Warszawy – wynajmowali na letnie miesiące mieszkanie w Milanówku i cała rodzina żyła po prostu na wsi…
Syn państwa Twardowskich każdego roku niecierpliwie czekał na wakacje, by wyjechać do Milanówka, a od pewnego czasu do Druchowa, niewielkiego majątku, położonego między Płockiem a Sierpcem, zakupionego już w wolnej Polsce przez wuja Wacława Konderskiego, brata matki, dyrektora banku. Tam właśnie przyszły poeta dogłębnie poznał polską wieś, przyrodę z jej tajemnicami, ludzi, którzy doskonale rozumieli „mowę” zwierząt, ptaków i roślin, z ich zachowania odczytywali charakter pór roku, zmiany pogody, potrafili żyć w tym otoczeniu, jak w znanym sobie świecie i była to wiedza, której próżno szukać w najmądrzejszych książkach.
Po latach, będąc księdzem, przekonał się, że prawdy zapisane w Piśmie św. znakomicie współbrzmią z tymi, które wyznaczają odwieczny rytm przyrody. Stąd wyrosły takie wiersze, jak Na wsi, z jednoznacznym przekonaniem: „Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy…”, bo tylko tutaj wiedzą „Jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu/ tak podobne do siebie lecz różne od spodu/ a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz”. Gdyby nie zachwyt dla wszystkie go, co nas na wsi otacza, zapewne nie powstałoby wiele utworów, w tym jeden z najpiękniejszych i najgłębszych w całym dorobku ks. Twardowskiego, zatytułowany Świat:
Bóg ukrył się dlatego by świat było widać gdyby się ukazał to sam byłby tylko kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę (…) miłość której nie widać nie zasłania sobą
Trudno jednak byłoby z tego utworu odczytać treści, jakie były przedmiotem wspomnianej mojej rozmowy z ks. Twardowskim. Wyraziłem więc żal, że prawie nikt o tym nie wie, a są to przecież sprawy niezwykle istotne do zrozumienia jego twórczości. Zażartowałem nawet, że to tak, jakbyśmy z biografii Fryderyka Chopina usunęli jego związki z wsią mazowiecką i nieśmiertelne wierzby, a zostawili jedynie Warszawę i Paryż.
Jaka była moja radość, gdy w opublikowanym w następnym roku zbiorku Na osiołku natrafiłem na wyjątkowo piękny liryk Było, w którym znalazłem to wszystko, o czym mówił mi ksiądz w naszej rozmowie:
Wiersze staroświeckie co wzruszają teraz z rymami jak należy z przecinkiem i kropką z dworem co znikł nagle cicho i na zawsze a wiadomo cisza większa niż milczenie i pamięć już posłuszna gdy przeszłość przychodzi z babcią co na werandzie cerowała dziurę (…)
Zamknąć piękno w słowach
Po latach, podczas kwerendy roczników „Kuźni Młodych”, międzyszkolnego pisma literackiego, z którym w latach 1932– –1935 poeta najpierw współpracował, potem wszedł w skład redakcji, przez prawie dwa lata prowadząc „Poradnik Literacki”, znalazłem wiele podobnych wypowiedzi, świadczących o bardzo wczesnym ukształtowaniu się takiego właśnie widzenia świata. Najciekawsze wydają się refleksje sformułowane przy okazji oceny nadesłanych wierszy, będących lirycznym zapisem wakacji na wsi (nr 15, 1935). Niezwykle surowy zazwyczaj redaktor „Poradnika Literackiego”, częściej „odradzający” niż „doradzający” – „radzę przestać pisać, nie można przecież literatury pięknej uprawiać niepięknie” – tym razem niemal się rozanielił:
„Bardzo miłe prace nadesłał nam kolega Atos. Mówią nam one ťo wsiŤ, ťo szerokich łanachŤ, ťo żurawiach skrzypiących Ť i ťo zapachu ziarna – ciągnącym od pól wieczorem Ť.
Wszystkie te utwory, jakkolwiek opisane, odznaczają się świeżością, prostotą i bezpośredniością ujęcia.
W Lipcu – wyczuwa się doskonale gorące tchnienie wakacji – owych dni najlepszych i najmilszych, które Pan Bóg stworzył po to, aby ťopalać się na słońcuŤ i ťnie martwić się dwójką z fizykiŤ. Z Pasieki – bije szczere umiłowanie wsi i sprawia, że czytelnik przykuwa się do wiersza – bo trzyma go wielka moc – siła najczystszej poezji – ukochanie prawdziwego tematu” (podkreśl. – WS).
* * *
Przekonanie, że wakacje to „dni najlepsze i najmilsze, które Pan Bóg stworzył…”, towarzyszyło ks. Twardowskiemu przez całe życie. Dzięki temu właśnie rozwiązał… bodaj najtrudniejszy swój dylemat. Po przyjęciu powołania kapłańskiego musiał, jak wielu przed nim i po nim, postawić pytanie o miejsce twórczości literackiej w biografii kapłana. Przypomnijmy, że temu właśnie problemowi poświęcił Karol Wojtyła swój najważniejszy utwór dramatyczny, Brat naszego Boga… Ks. Twardowski uznał, że otrzymany talent można doskonale wykorzystać w pracy duszpasterskiej. Przekonał się bowiem, że dzięki poezji można niekiedy dotrzeć do tych, do których nie dociera Ewangelia. Nie rozdzielał więc swojego duszpasterstwa od twórczości poetyckiej. Jednak aby uniknąć pokusy zbyt głębokiego zanurzenia się w sztuce, dokonał zdumiewająco konsekwentnego podziału swoich obowiązków: przez jedenaście miesięcy w roku był wyłącznie księdzem, a twórczości poświęcał jeden miesiąc w roku, swoje wakacje…
W rozmowie z Moniką Żmijewską dobiegający dziewięćdziesięciu lat ksiądz-poeta mówił, że każdego roku czeka na ów czas „słoneczny, pachnący, beztroski” i rozmarzył się jak za czasów gimnazjalnych:
„Wakacje to czas szczęśliwy, czas na zmianę, coś innego, choć jednocześnie odpoczynek. Proszę zwrócić uwagę na etymologię słowa ťodpoczynekŤ. Mieści się w nim i spokój, i ťpoczynanie czegośŤ – czyli tworzenie czegoś nowego. Wakacje są potrzebne, tak jak święta. Wielu z nas na wakacje i święta czeka cały rok”.
* * *
Tak więc od objęcia w 1959 roku obowiązków rektora w kościele Świętego Józefa Oblubieńca Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu, ustalił się coroczny rytuał wakacyjnych wyjazdów do niewielkich miejscowości położonych w mazowieckich lasach głównie z myślą o twórczości. Ksiądz rektor pisał podanie do swojego biskupa o miesięczny urlop i wówczas nic już nie stało na przeszkodzie, by poświęcić ten czas nowym wierszom.
Czy można więc się dziwić, że powstające wówczas wiersze okazały się „najlepsze i najmilsze” w polskiej liryce współczesnej, a ich autor najpowszechniej czytanym poetą naszych czasów?!
Waldemar Smaszcz
Artykuł ukazał się w numerze 08-09/2008.