W ubiegłym roku minęło 200 lat od przyjścia na świat ks. Karola Antoniewicza, autora najpopularniejszych pieśni kościelnych, wciąż śpiewanych w naszych świątyniach, chociaż o autorze mało kto już pamięta.
W 2000 roku przygotowałem dla Instytutu Wydawniczego PAX bodaj pierwsze po stu latach wydanie jego poezji – Drogą krzyża. Krakowscy jezuici opublikowali niewielką książeczkę biograficzną, a nazwisko poety pojawiło się w nowych opracowaniach akademickich podręczników z zakresu historii literatury polskiej, w których jednak został przedstawiony wyłącznie jako ludowy kaznodzieja, co nie do końca jest zgodne z prawdą. Bo ksiądz był autorem takich choćby pieśni, jak W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie; Biedny, kto Ciebie nie zna od powicia; Nie opuszczaj nas, Matko, nie opuszczaj nas; Nazareński śliczny kwiecie czy Chwalcie łąki umajone. A na tych pieśniach – co potwierdzają liczne świadectwa – wychowały się całe pokolenia, budując swoją wiarę, duchowość, pełne człowieczeństwo, na przykład Karol Wojtyła, który w młodzieńczych Sonetach napisał: „(…) modlitw serdecznych rzewność,/ których co maja słucham, gdy świat się pieśnią zapładnia”, czy naszego Noblistę, Czesława Miłosza, wyznającego, że tak naprawdę jego poezja wzięła się „z nabożeństw majowych, z Biblii, z rytuału (…)”.
Niestety, nawet tak istotna rocznica nie zaznaczyła się jakimkolwiek szerszym zainteresowaniem księdzem-poetą sprzed dwu stuleci. A przecież wszyscy jesteśmy dłużnikami tego kapłana, którego słowami modlimy się, nawet podwójnie, zgodnie z przekonaniem, że kto śpiewa, dwa razy się modli.
Charyzmatyczny misjonarz
O ks. Karolu Antoniewiczu dość powiedzieć, że swoimi naukami wprowadził pokój po straszliwej rabacji galicyjskiej w 1846 roku co najmniej w dwu powiatach, tarnowskim i bocheńskim. Ratował przed rozpaczą mieszkańców królewskiego miasta po wielkim pożarze Krakowa w połowie XIX wieku, wygłaszając płomienne kazania na z g l i s z c z a c h k o ś c i o ł ó w . Wreszcie niósł słowo Boże germanizowanym Ślązakom; m i e s z k a ń c y tych prastarych ziem polskich bodaj po raz pierwszy od wieków zetknęli się z takim ładunkiem emocji wyrażonych w ojczystym języku.
Polska była jego ojczyzną z wyboru. Wywodził się bowiem z Ormian osiadłych od stuleci we Lwowie, gdzie mieli nawet własną katedrę. W tej właśnie świątyni Karol Antoniewicz został ochrzczony i – zgodnie z rytuałem Kościoła ormiańskiego – jednocześnie bierzmowany przez proboszcza ks. prałata Samuela Cyryla Stefanowicza, późniejszego arcybiskupa Lwowa obrządku ormiańskiego. Do 1815 roku rodzina Antoniewiczów przebywała na przemian we Lwowie i w Wiedniu, a ich troje dzieci było wychowywanych w dwu kulturach – polskiej i niemieckiej. Stąd początki twórczości poetyckiej Karola to dwa zbiorki napisane po niemiecku. W 1818 roku osiedlili się w rodowym majątku matki, w Skwarzawie nieopodal Lwowa. Pięć lat później zmarł ojciec przyszłego poety, Józef Antoniewicz, co dorastający syn przeżył bardzo głęboko. Wzorem ojca wybrał prawo na lwowskim uniwersytecie. W 1827 roku ukończył studia, ale nie rozpoczął praktyki adwokackiej. Status majątkowy pozwolił mu na życie w duchu epoki – był to rozkwit romantyzmu! – wyruszył w podróż po Europie, zaczynając od doskonale znanego sobie Wiednia. Następnie odwiedził krewnych w księstwie m u l t a ń s k i m w dzisiejszej Rumunii. Zaplanowaną na lata podróż przerwał wybuch powstania listopadowego. Karol Antoniewicz, autor wierszy o greckim bohaterze walk niepodległościowych, Aleksandrze Ypsylantym, za przykładem swojego kuzyna, Mikołaja Antoniewicza, wyruszył ku Królestwu Polskiemu, zamierzając wstąpić do korpusu gen. Dwernickiego, który podążał w kierunku Wołynia. Niestety, wyprawa ta okazała się nieudana i młody poeta po kilku potyczkach powrócił do Galicji, unikając dzięki temu niewoli rosyjskiej. W obawie przed represjami na powrót udał się do Wiednia, a następnie do Wenecji. Dopiero na Boże Narodzenie 1831 roku powrócił do Skwarzawy.
I wówczas miało miejsce wydarzenie, które zaważyło na całym dojrzałym życiu poety. Jego ukochaną kuzynkę, Zofię Nikorowiczównę, chciano wydać za kogoś, kto zupełnie jej nie odpowiadał. Aby uwolnić ją od niechcianego małżeństwa, Karol się jej… oświadczył. Przekonani, „iż nie masz większego szczęścia, jak móc kogo uszczęśliwiać”, na początku z zapałem zajęli się swoimi poddanymi. W jednej izbie obszernego skwarzawskiego dworu urządzili szkółkę i niewielki szpital. Radość małżonków była pełna, gdy wkrótce Zofia znalazła się w błogosławionym stanie. Jednak narodzone dziecko wkrótce zmarło, a w następnych latach podobnie w niemowlęctwie umierały kolejne dzieci. W krótkim czasie małżonkowie usypali pięć maleńkich grobów, Karolowi zaś przyszło jeszcze pochować żonę… Po latach pisał:
Kto w życia wiośnie nadzieją się łudzi,
I w szczęście wierzy – cieszy się za wcześnie!
Prędzej czy później ze snu się przebudzi,
I życia prawdę zrozumie boleśnie.
Doznał pocieszenia w modlitwie. W niespełna sześć tygodni po śmierci żony był w nowicjacie, gdzie przyjmował go o. Józef Morelowski, także poeta, autor pieśni kościelnych, między innymi śpiewanej do dziś O, której berła…
W 1841 roku złożył śluby zakonne, a w trzy lata później przyjął święcenia kapłańskie. Od początku ujawnił niezwykły talent kaznodziejski. Stąd gdy władze austriackie zwróciły się do biskupa Lwowa o przysłanie misjonarzy na tereny objęte krwawą rabacją, przełożeni nie mieli wątpliwości, że jednym z nich będzie ks. Karol Antoniewicz, chociaż dopiero od niedawna był w kapłaństwie. Przez dwanaście dni modlił się przed wizerunkiem Matki Boskiej Bolesnej w Staniątkach i tak wzmocniony wyruszył na owe szczególne misje. „Co Syn rozpoczął, to Matka dokona,/ Bo nie na próżno Matką nam została” – napisał i z imieniem „Jezus, Maryja” wkraczał na ziemie jeszcze krwią broczące, by po kilkunastu dniach wprowadzić powierzony mu lud do świątyń. Pozostawił niezwykły pamiętnik z tych lat – Wspomnienia missyjne z roku 1846. Przekonany, że to „brak wiary jest źródłem i początkiem wszystkich nieszczęść i zbrodni, jak się w tych czasach okazało”, podporządkował tej myśli całą swoją działalność duszpasterską, głosząc „naukę o miłosierdziu Boskim dla grzeszników pokutujących”. Posługę sprawował niemal do zatracenia samego siebie. Przełożeni zaniepokojeni jego zdrowiem wysłali go w Karpaty, by odpoczął i wzmocnił nadwątlone siły. Po powrocie z gór, gdzie pobyt wśród Hucułów niemal go odnowił, okazało się, że jest… bezdomny. Zakon Jezuitów został rozwiązany, ale ks. Karol Antoniewicz odnalazł swoją drogę – by tak powiedzieć – w „byciu w drodze”.
Wywędrowawszy z rodzinnej ziemi lwowskiej, przemierzył wielokrotnie całe południowe połacie Rzeczypospolitej, odwiedzając zarówno możnych tego świata w ich wspaniałych pałacach, jak i miejscowy lud w górskich szałasach, wszędzie przyjmowany z otwartymi rękami. Dotarł do Wielkopolski, gdzie w Obrze został przełożonym domu zakonnego. Jednak na bardzo krótko. Niosąc pomoc chorym na cholerę sam się zaraził i zmarł.
* * *
W bogatym zbiorze wierszy i pieśni kościelnych ks. Karola Antoniewicza szczególnie wyróżnia się swoją prostotą i urodą pieśń maryjna Chwalcie łąki umajone, bez której trudno wyobrazić sobie naszą majową pobożność. Jest ona tym bardziej interesująca, że powstała, zanim jeszcze rozpowszechniła się u nas ta forma kultu Matki Bożej.
Bo wprawdzie „majowe” dotarło na ziemie polskie w 1837 roku, to jednak dopiero odprawienie w kościele Świętego Krzyża w Warszawie w maju 1852 roku uroczystego nabożeństwa sprawiło, że zwyczaj ten stał się powszechny.
Ów rok 1852 wydaje się ze wszech miar symboliczny: umarł autor najpopularniejszej pieśni majowej i narodziło się majowe nabożeństwo…
Przez szereg lat nurtowało mnie pytanie, co sprawiło, że ów „poeta krzyża”, jak nazywałem ks. Antoniewicza, wydobył ze swojego zranionego serca taką – by sięgnąć z kolei do innego poety wywodzącego się z tej ziemi, Kazimierza Wierzyńskiego – „radość wszelkiego stworzenia […] unisono istnienia”.
I niewątpliwie wspomnienia tych wiosennych dni spędzonych w otwartej przestrzeni Haraju, kiedy wszystko budząc się do życia, wydawało się wielbić Boga, powróciły, gdy przeżywał kolejny maj, na tych terenach już od pewnego czasu poświęcony Maryi. Powstała wówczas nie tylko ta jedna pieśń, ale cały cykl poetycki Wianek Maryi, już samym tytułem nawiązujący do najdawniejszego kultu Bożej Rodzicielki, gdy pleciono wianki ze świeżych ziół i kwiatów i zakładano na głowę czczonej figurki.
W mniej znanej pieśni autor pisał:
Zawitał do nas majowy poranek,
Ziemia i niebo błogo się śmieje;
Podajcie kwiaty, aby uwić wianek,
Lecz wianek taki, który nie więdnieje.
I wreszcie ta jedyna w swoim rodzaju Chwalcie łąki umajone, która stała się po prostu nieodłączna w przeżywaniu majowej chwały Maryi, tak jak pieśń W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie w przeżywaniu Paschy. Modlimy się słowami, które są czymś znacznie więcej niż sztuką, bo samą prawdą człowieczej radości i smutku, a więc po prostu naszego życia.
Waldemar Smaszcz
Artykuł ukazał się w numerze 05/2008.