Zwierciadło i wyboisty gościniec

2013/01/18

Znana jest definicja powieści jako zwierciadła przechadzającego się po gościńcu. Znaczy to mniej więcej tyle, że powieść ma ukazywać życie codzienne.

W naszych czasach funkcję taką ma spełniać telewizja. Tyle że ten termin nie jest już dziś precyzyjny – są różne telewizje. Sprecyzujmy zatem: takim zwierciadłem powinna być telewizja publiczna, której podstawowym zadaniem jest wypełnianie misji publicznej, czyli odpowiadanie na najistotniejsze społeczne oczekiwania i zapotrzebowania.


Pozycja zawodowa Anny Dymnej umożliwiła stworzenie programu, w którym budzi wrażliwość na potrzeby tych, co znaleźli się w życiowym dramacie

Po pierwsze – nie niszczyć!

Sprowadzenie telewizji do roli zabawiacza tłumów to zbrodnia na narodowej kulturze, w ogóle na narodzie. Jak by to w praktyce wyglądało, pokazuje funkcjonowanie stacji w rodzaju Polsatu, a zwłaszcza TVN. Nikomu nie życzę, by musiał z tym bezalternatywnie obcować. Tymczasem zamach na telewizję publiczną, realizowany przez ekipę Tuska, do tego ma rzecz całą sprowadzić. Pomyśleć tylko: wyłącznie dlatego, że TVP S.A. nie idzie na pasku „salonu warszawsko-krakowskiego” oraz Platformy i usiłuje wprowadzić u nas pluralizm informacyjny, rządzący establishment rozpoczął walkę z abonamentem, chcąc odciąć tej stacji znaczne źródło finansowania, a więc w praktyce doprowadzić do degrengolady stacji. TVP nie może bowiem, ba, nie powinna rywalizować ze stacjami komercyjnymi w wyścigu o reklamy i pieniądze. Zaś – powiedzmy to otwarcie – klęska tej telewizji oznacza totalną klęskę w walce o prawdziwą demokrację w naszym pięknym kraju. W zamian – mielibyśmy jakąś „demokrację Michnikową”, czyli de facto brak demokracji, dyktat „jaśnie oświeconych” elit, które zupełnie nie interesują się dobrem publicznym. Lata 1989–2004 to był właśnie okres takiego dyktatu, kiedy telewizje (wszystkie!!!) podporządkowane były jednemu ośrodkowi decyzyjnemu, usytuowanemu gdzieś w okolicach ul. Czerskiej w Warszawie. Z punktu widzenia budowy w Polsce społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego był to czas zmarnowany.

Nie wszystko złoto…

Ale i telewizja publiczna ma swoje grzechy, nawet ta obecna, usiłująca trzymać się pewnych europejskich standardów. I w niej znać wyraźny „przechył komercyjny”. Pokazuje to dowodnie ogląd tygodniowego programu telewizyjnego. Dominują atrakcje: teleturnieje, wielkie widowiska w rodzaju tandetnych „gwiazd na lodzie”, obłędna ilość rodzimych „oper mydlanych”, które mało się między sobą różnią, komercyjne co się zowie kino (wciąż głównie amerykańskie!)… Słowem piękny świat dla pięknych ludzi. Pięknych, bogatych, szczęśliwych, żyjących sans souci. Bez trosk.

Jest to zgodne z wizją obecnej ekipy: jak najmniej konfliktów, ogólne ciepełko, miłość wszystkich do wszystkich. Jak w słynnej już piosence Jożin z bażin, przerobionej udatnie przez Kabaret pod Wyrwigroszem:

Donald marzy, żeby było miło. Donald marzy, żeby się spełniło. Donald marzy, żeby polskie ludzie. Donald marzy: taplali się w cudzie.

Niestety, nie jest to zgodne ze społeczną rzeczywistością III RP.

I tylko czasem prawda o naszym kraju, o życiu tzw. zwykłego człowieka, przedziera się na ekran. Tylko czasem więc nasza telewizja staje się owym zwierciadłem na gościńcu. Gościńcu bardzo wyboistym.

„Wielka Dziura”, czyli darwinizm społeczny

W „strasznych czasach komuny” media były jedyną instancją, do której można się było odwołać w wypadkach ewidentnych zaniedbań i indolencji „władzy ludowej”. Nie znaczy to oczywiście, by władza się tych mediów bała. (Trudno bać się czegoś, co jest nam totalnie podporządkowane…). Ale ta władza bardzo dbała o swój zewnętrzny wizerunek dobrego wujka, który – jak w wazeliniarskiej piosence dla gospodarza domu Stanisława Anioła (Alternatywy 4) – wszystkim pomoże o każdej porze. Groźba odwołania się do prasy czy telewizji ze skargą na władzę niższych szczebli skutkowała, tą metodą można było czasem coś załatwić: napiętnować woluntaryzm, obudzić dotkniętych znieczulicą, zainteresować czyimś dramatem.

Dzisiejsze media takimi sprawami zajmują się niechętnie, burzą one bowiem sielski obrazek kraju uładzonego, rosnącego w siłę, gdzie ludzie dosłownie z dnia na dzień żyją dostatniej (zadziwiające, jak hasła Gierkowskiej propagandy sukcesu zachowują dziś aktualność!). Programów prawdziwie interwencyjnych nie ma za wiele. Jakiś Wizjer, Na celowniku czy Interwencja pałętają się po kątach „ramówek”, biorąc zresztą często za temat raczej skandale niż ludzkie dramaty i potrzeby. Telewizja publiczna robi czasem programy we współpracy z Caritas Polska i tam dopiero poznać można prawdę o szczęśliwym kraju nad Wisłą!

Widziałem niedawno program o uzdolnionych dzieciach z dotkniętej katastrofalną biedą rodziny. Te dzieci mają proste marzenia: liceum, studia… Tylko tyle… Aż tyle… Bo te dzieci są praktycznie bez szans! Bo państwo nie jest w stanie zapewnić im właściwie nic, nawet godziwego startu życiowego, do czego ponoć każdy ma prawo. Słowem – utop się albo płyń! Twoja sprawa!

W końcu lat 80. przebywałem blisko 3 miesiące w Izraelu. Problem bezrobocia był tam problemem już nabrzmiałym – nas to dopiero miało czekać, Leszek Balcerowicz dopinał ostatnie elementy swego „planu”… I media się tym problemem zajmowały –raz w tygodniu kanał telewizji państwowej emitował interaktywną giełdę pracy. Dzwonili szukający, dzwonili pracodawcy… Odnajdywali się, dogadywali… Kilka lat później w Polsce były nawet 4 miliony ludzi bez pracy. Ale nie widziałem ani jednego takiego programu!

Zdarzają się u nas – niemal wyłącznie w TVP – reportaże o tematyce społecznej, magazyny, gdzie się taką problematykę podejmuje. Właściwie scenariusz jest zawsze taki sam: jest problem, jest dramat, jest potrzeba – ale nie ma pieniędzy. Na nic. Nigdy. Pusta kiesa. Dziura. Nie ma mieszkań zastępczych, nie ma ludzi wrażliwych, nie ma odpowiedzialnych urzędników… Taki obraz Polski wyłania się ze śladowo emitowanych w naszej telewizji programów społecznych.

W Królestwie Egoizmu

Tak więc rzeczywiście przypadkiem nasza tv pełni funkcję zwierciadła. Odbity w nim obraz gościńca bywa przerażający. Zawsze zaś nieodmiennie zasmuca. Bo z praktyki życiowej każdy, kto przeżył w Polsce choćby 30, 40 lat, wie, że tak było zawsze: że zawsze byliśmy krajem permanentnych niedostatków, biedy i społecznego absurdu. Wypłacano nam na przykład zasiłki na dzieci czy świadczenia rodzinne w miesięcznych kwotach, które nie wiadomo, na co wystarczały. Dawano zapomogi, z którymi nie wiadomo było, co zrobić. Co jakiś czas rabowano nasze oszczędności przez tolerowanie (z przyczyn politycznych!), a nawet nakręcanie inflacji. To, co zrobił najpierw Balcerowicz, a potem pionierzy tzw. denominacji, to był w rabunku ludzkich pieniędzy rekord świata.

Dziś nie jest inaczej; zawsze znajdą się środki na umocnienie aparatu władzy w jego „dobrostanie”; zawsze zapłacimy za fanaberie political correctness kosztem naszych obywateli; będziemy napinać nieistniejące bicepsy, organizując międzynarodowe pustosłowia, dlatego tylko, żeby inni (Europa, świat) nie myśleli, że nas nie stać. Pozamykamy własne laboratoria i będziemy sprowadzać nowinki techniczne i naukowe ze świata, który dawno zrozumiał, że inwestycja w myślenie jest najbardziej opłacalna.

I nikt, prawie nikt w naszych egoistycznych politycznych pożal się, Boże, elitach nie czuje, że coś tu jest nie tak, że lekceważymy rudymentarne ludzkie potrzeby, marnotrawiąc w tym samym czasie gigantyczne pieniądze na prawo i lewo.

Jak się umie uważnie oglądać telewizję w Polsce, prędzej czy później to wszystko się zobaczy.

Dzieci szczęścia?

Nie każdy trafi na przykład do programu Anny Dymnej Spotkajmy się. Ta znana aktorka doświadczona została przez życie kalectwem dziecka. Na szczęście znalazła „dojście” do mediów i dzięki swojemu talk show zdobywa środki na terapię, a przy okazji pokazuje innych, którzy nie są w stanie radzić sobie samemu, a często pozostawieni są bez żadnej pomocy. Inna znana aktorka, Ewa Błaszczyk w podobnej sytuacji założyła jedynie fundację „AKOGO” z zamiarem ratowania dzieci w stanie śpiączki. Niełatwo jej jednak przebić się do mediów z apelami o wielkoduszność, o szczodrość serca. Nie wiadomo też, czy podejmowane działania medyczne i logistyczne przyniosą jakiekolwiek efekty. Ale przecież nie wolno zakładać rąk nawet w aurze powszechnej znieczulicy władzy i części społeczeństwa.

W końcu, jak wiadomo, nadzieja umiera ostatnia.

Wojciech Piotr Kwiatek

Artykuł ukazał się w numerze 06-07/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej