Jaki jest pokoleniowy porządek polityczny nad Wisłą? Żyjemy w epoce kultu młodości każącego 50-latkom zgrywać młodzieniaszków i wychwalać młodzież in excelsis. Zachwyty nad generacją „wychowanych w wolnej Polsce” dzisiejszych 30- i 20-latków słychać zewsząd od dawna. Można by więc pomyśleć, że żyjemy w pajdokracji. Ale to tylko pozory.
W rzeczywistości od ćwierć wieku dominuje w naszym kraju pokolenie ludzi urodzonych w latach 40. i 50. poprzedniego wieku, dzisiejszych 60- i 70-latków. Zyskało znaczenie przy okrągłym stole, kiedy to dokonała się ostatnia jak do tej pory generacyjna zmiana warty. Jej symbolem w ramach PZPR było przekazanie przez Jaruzelskiego, Kiszczaka i Rakowskiego pałeczki Aleksandrowi Kwaśniewskiemu et consortes. Po drugiej stronie stołu wielkie kariery w III RP zaczynali wtedy Adam Michnik i Lech Wałęsa.
To z tego pokolenia wyszła główna część postkomunistyczno-postsolidarnościowej nomenklatury. To do niego należą liderzy PO i PiS wraz ze swoimi partyjnymi dworami. Jeśli spojrzymy na burzliwe lata 2003–2007 (z rozpadem formacji postkomunistycznej i zdominowaniem sceny politycznej przez dotychczasowych liderów drugiego szeregu) przez pokoleniowe okulary, to łatwo zobaczymy, że te gruntowne zmiany były w istocie przesunięciami w obrębie tej samej generacji dzisiejszych 60-latków. Nie inaczej wygląda pokoleniowy porządek w gospodarce, na czele z dwoma najbogatszymi Polakami: Janem Kulczykiem i Zygmuntem Solorzem, urodzonymi w latach 50. Tylko trochę upraszczając, można więc powiedzieć, że od ćwierćwiecza Polską trzęsą 60-latkowie. I nie byłoby w tym nic złego – rządy ludzi w tym wieku to sprawa naturalna – gdyby nie dwie sprawy.
Po pierwsze – to pokolenie liderów spaprało Polskę. Bierze swoją legitymację do dominacji z „rewolucji ’89”, ale nie chce przyznać, co tak naprawdę podczas tego przewrotu stworzyło. A stworzyło neokolonię, peryferyjny rynek zbytu dla zachodnich firm, w ostatnich latach drenowany z kapitału na gigantyczną skalę 5% PKB rocznie.
W wymiarze politycznym – zbudowało „państwo praktycznie nieistniejące”, pozbawione narzędzi skutecznego rządzenia, z „polityką bez władzy”, skupioną na zarządzaniu karuzelą stanowisk i deficytem budżetowym, jak to ujęła Jadwiga Staniszkis. Nie dość, że drenowane przez Zachód, to jeszcze rozkradzione i rozkradane przez lokalną kleptokrację, co w jakimś ułamku ilustrują choćby raporty NIK piętnujące znikanie w niewyjaśnionych okolicznościach od kilkunastu do dwudziestu paru miliardów złotych rocznie.
Przecież to właśnie „historyczne zasługi” 60-latków legły u podstaw skurczonego rynku pracy opartego na „wielopiętrowym klientelizmie”, którego rozmiar i kształt wypchnęły z Polski już 2 mln ludzi, a ponad 83% pozostałych (według zeszłorocznych danych Millward Brown) skłaniają do rozważania emigracji. Ilustrują to historie takie jak młodego lekarza, który jakiś czas temu w liście do „Do Rzeczy” opisał, jak od ośmiu lat starsi koledzy zmuszają go do pracy za darmo, a za granicą czeka na niego świetna pensja w komfortowych warunkach. Znam osobiście podobne przypadki i można by mnożyć przykłady obrzydliwego wyzysku, przeglądając kolejne branże.
Rzecz jednak w tym, że jeśli jeszcze nie dzisiejsi emigranci, to z wielką dozą prawdopodobieństwa ich dzieci będą już – tak jak Klose i Podolski – zdobywać bramki dla zagranicznych reprezentacji. To w ramach dokonanego przez 60-latków „wyzwolenia” znaleźliśmy się w „pułapce średniego dochodu” i w pułapce „rozwoju zależnego”, w których – wbrew powtarzanym do znudzenia mantrom o „doganianiu” Zachodu – zawsze będziemy wyzyskiwaną peryferią.
O ile dzisiejsi 60-latkowie postkomunistycznej proweniencji (niesławne „pokolenie ’84”), ci sami, którzy mając lat 30, zaraz po stanie wojennym czysto koniunkturalnie zapisywali się do PZPR, wykształceni na stypendiach Fulbrighta i SGPiS, raczej wiedzieli, co robią, o tyle ich odpowiednicy z drugiej strony okrągłego stołu – już chyba nie bardzo. Kapitalna część postsolidarnościowej inteligencji humanistycznej zwyczajnie nie miała zielonego pojęcia, co się dzieje z polską gospodarką pod światłym panowaniem i do dziś potrafi się dziwić, gdy o tym słyszy.
Świadomie lub nie, to właśnie 60-letnie elity kompradorskie (czyli współdziałające z zewnętrznymi ośrodkami ze szkodą dla interesu publicznego) doprowadziły Polskę do miejsca, w którym jest dziś. Nie poczuwają się jednak do odpowiedzialności za swoje fatalne wybory. Jak to ujął Janusz Kucharczyk: „Dominowali już w czasach, kiedy byli w wieku swoich następców. I jakoś nie kwapią się do odejścia”.
Dochodzimy do drugiego powodu, dla którego ta dominacja jest szkodliwa, i zarazem do sedna tego wywodu: 60-latkowie zablokowali młode pokolenie. O ile ludzie o dekadę od nich młodsi, dojrzewający już za Gierka, często załapywali się jeszcze na pierwszorzędne role w polityce (Pawlak, Rokita czy Jacek Kurski), gospodarce (Michał Sołowow), mediach (Lisicki, Ziemkiewicz), o tyle poniżej 45. roku życia zaczynają się schody, a poniżej 35. – dramat. Ci pierwsi mają poważne problemy z wybiciem się z drugiego (Ziobro, Napieralski, Olejniczak) i dalszych szeregów. Drudzy – to już pokolenie zmarginalizowane.
Elita polityczna i gospodarcza to przy tym tylko wierzchołek góry lodowej. Problem jest ogólnonarodowy. Nikt nie pytał młodych Polaków o zdanie, nakładając na nich podwójne składki emerytalne i jednocześnie przygotowując im emerytury co najmniej trzy razy niższe niż ich rodzicom (jak analizował na internetowych łamach „Nowej Konfederacji” nr 29/2014 Paweł Dobrowolski). Nikt nie interesuje się tym, że ponieważ rodziny z dziećmi są w sensownym terminie nieusuwalne z wynajmowanych mieszkań, żaden obcy człowiek o zdrowych zmysłach im złamanego kąta nie wynajmie. Gdy zwyżkujący frank uderza w zadłużonych 35–45-latków, którym wcześniej aktywnie wciskano zarówno same kredyty walutowe, jak i „zabezpieczającą” je wizję świata wiecznego dobrobytu – głównym problemem politycznym okazuje się utrzymanie zysków banków.
W połączeniu z proporcjonalnie trzykrotnym wzrostem cen mieszkań w ostatnich 15 latach tworzy to sytuację faktycznego przymusu kredytowego, w polskich warunkach oznaczającego dla ludzi na dorobku bankowe niewolnictwo. Alternatywy? Mieszkanie z rodzicami, bezdzietność, emigracja. A staruszkowie w telewizji bajają o becikowym albo „wzmocnieniu rodzin” przez danie rodzicom prawa do głosowania za dzieci.
Ujmując rzecz po gombrowiczowsku, mamy więc werbalną „Synczyznę”, z posuniętym poza granice absurdu kultem młodości, i – realne wielkie upupienie. Na poziomie twardych danych finansowych młodzi płacą dziś proporcjonalnie najwięcej za utrzymanie proporcjonalnie największej w Europie populacji emerytów i rencistów. W zamian – są zablokowani zawodowo i ignorowani politycznie. Ludzie poniżej 40. roku życia są często traktowani jak uczniacy, rzekomo „za młodzi, żeby się wypowiadać”.
Trudno dziś sobie wyobrazić, żeby 33-letni polityk został premierem (jak Pawlak) lub szefem kancelarii premiera (jak Rokita). Symptomy spontanicznej zmiany pokoleniowej pojawiły się wprawdzie w małych i średnich miastach w ostatnich wyborach samorządowych, ale tylko dlatego, że tam właśnie władza partyjnych bossów jest najmniejsza. Jak wyliczył na łamach „Nowej Konfederacji” Rafał Matyja, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w znacznie efektywniej kontrolowanych przez gerontokrację eurowyborach, średni wiek polskiej delegacji do PE wzrósł w stosunku do stanu z poprzedniej elekcji o 9 lat, liczba deputowanych przed pięćdziesiątką spadła z 56 do 25%, a przed czterdziestką – siedmiokrotnie.
Stąd i diagnoza Matyi o „generacji niesłuchanej i niebranej pod uwagę. W polityce skazanej na mało podmiotowy klientelizm partyjny lub podrzędne pozycje w samorządach. W życiu umysłowym – zepchniętej do Internetu, poza obszar prasy drukowanej, radia i telewizji” („Nowa Konfederacja” nr 13/2014).
Nie chodzi oczywiście o to, że niektórzy 30-latkowie nie mogą robić karier publicznych. Mogą. Ale czekają na nich dziś niemal wyłącznie role podlizujących się starszym kolegom „powtarzaczy”, którzy mogą i powinni różnić się stylem – ale nie stanowiskiem. Pierre Bourdieu powiedziałby pewnie, że to przemoc symboliczna obliczona na reprodukcję układu sił, w którym dominują starzy.
Kryzys polityczny i „rewolucja semantyczna” lat 2003–2005 przyniosły początkowo również młodym nadzieję na budowę sprawiedliwego porządku, jakim miała być IV RP. Nic z tego nie wyszło, a po rządach PiS młodzi uwierzyli PO. Jednak oparłszy się na zjednoczonych przeciwko braciom Kaczyńskim grupach interesów, związanych w dużej mierze ze status quo ante, Platforma okazała się niezdolna do prowadzenia polityki realnie nakierowanej na młodych. Dziś jej niedawny młody elektorat, będąc porzucony, sam też w dużej części opuścił PO.
Wydawałoby się, że w naturalny sposób przejmie tych wyborców PiS. Ten jednak – wyjąwszy incydentalne frazesy o odblokowywaniu szans – najwyraźniej z jakichś względów nie ma na to ochoty. Nie mówi o przemilczanych problemach młodego pokolenia, nie tworzy dla niego żadnych ofert. Sprawia wrażenie partii zamkniętej w dyskursie pokrzywdzonych podczas transformacji 60-latków tak bardzo, że niezauważającej, iż nie tylko im się ten system nie podoba. Choć niekoniecznie z tych samych powodów.
Blokada w samej polityce jest papierkiem lakmusowym tego, jak traktowani są dziś młodzi i ambitni ludzie w ogóle. Ale jest również czymś znacznie więcej: symbolem niemocy młodego pokolenia. „Generacja Y”, jak bywa nazywana, nie artykułuje jak na razie swoich potrzeb, ograniczając się – jeśli już przełamuje niechęć do polityki – głównie do kontestacji „wrzeszczących staruszków”. Zamiast działać publicznie, woli indywidualnie awansować. Zamiast wychodzić na ulice – emigrować.
Czy to kwestia braku swojego wydarzenia pokoleniowego, porównywalnego z rokiem ’89? Braku generacyjnej świadomości? Pogodzenia z ideologią indywidualnego awansu i fałszywymi diagnozami o bezalternatywności polityczno-gospodarczego status quo? Mentalności neoplemiennej każącej wyżywać się wspólnotowo w powierzchownych afiliacjach i działaniach (à la Facebook)?
Pewnie wszystkiego po trochu. Niemniej na wewnętrznej emigracji politycznej młodego pokolenia dotkliwie traci i ono samo, i kraj jako całość. Bo zasadniczym skutkiem jest pozostawienie biegu spraw w rękach starych. Utrwalenie szkodliwej gerontokracji.
Tymczasem, jak zauważył na łamach portalu Jagiellonski24 Krzysztof Mazur, interes młodej generacji pokrywa się z długofalowym interesem Polski. Młodzi nie domagają się bowiem przywilejów (mowa wszak o generacji przyzwyczajonej do płacenia cudzych rachunków), ale – tylko i aż – równych szans, merytokracji, sprawiedliwego podziału dóbr. To pokolenie jest przy okazji lepiej wykwalifikowane i zorientowane we współczesnym świecie.
Wspomniane upośledzenie socjoekonomiczne i polityczne obejmuje ludzi co najmniej od 35. roku życia w dół. Oznacza to istnienie silnej wspólnoty interesów obejmującej najmniej 17 roczników dorosłych Polaków, do których będą dołączać kolejne. To ok. 10-milionowa zbiorowość, zdolna do zmiany biegu losów kraju. Dylemat jest jasny: albo młodzi zdejmą słuchawki z uszu i wyprostują siebie i Polskę, albo będą dalej emigrować lub godzić się na wykorzystywanie. Wybór należy do nas.
Bartłomiej Radziejewski
pgw