Wojna w Gruzji, wybory prezydenta USA i Rosji oraz kryzys finansowy – to tyko niektóre z ważnych wydarzeń roku 2008, które wywołały szereg globalnych zmian.
Rok 2008 był czasem znaczących wydarzeń w skali ogólnoświatowej. W porównaniu z tym, co działo się na świecie, to na polskim podwórku było nad wyraz spokojnie. Nie znaczy to bynajmniej, że było nudno. Bo wystarczy przypomnieć zabawną awanturę o samolot, na skutek której, zwierzchnik Polskich Sił Zbrojnych, nie miał czym polecieć do Brukseli. Takiego polskiego kopania się po kostkach i politycznej szarpaniny o pietruszkę ten rok dostarczył nam pod dostatkiem.
Od Kosowa po Osetię Południową
Mądry świat po szkodzie. Bowiem nikt w lutym nie przewidywał, że uznanie niepodległości Kosowa odbije się całej Unii czkawką na Kaukazie.
Dopiero z perspektywy czasu zauważyliśmy, że rację miał prezydent Lech Kaczyński, który był przeciwnikiem uznania niepodległości małego kraju na Bałkanach. Jednak w lutym, gdy rozstrzygały się losy Kosowa, nikt nie chciał go słuchać. A cała opinia publiczna dziwiła się prezydenckiemu stanowisku.
Okazało się, że prezydent Kaczyński o wiele lepiej orientuje się w sytuacji geopolitycznej tej części Europy niż reszta przywódców Unii. Wiedział bowiem, że tak szybkie uznanie niepodległości separatystycznego regionu jednego z krajów Europy może skończyć się źle w innych częściach starego kontynentu.
Na skutki nie musieliśmy długo czekać. Bo już w sierpniu wybuchł konflikt na Kaukazie, po którym Kreml powołując się na precedens Kosowa uznał niepodległości Osetii Południowej i Abchazji – dwóch separatystycznych regionów Gruzji.
Już wówczas, gdy świat zastanawiał się nad losami niepodległości Kosowa, takie państwa jak Ukraina, czy Gruzja dobrze wiedziały, czym to pachnie.
Konflikt gruzińsko-rosyjski od lat wisiał na włosku. A od rewolucji róż Moskwa miała chrapkę na to, by utemperować niepokornego prezydenta Micheila Saakaszwiliego. I już nie pierwszy raz okazało się, że Kreml kierowany twardą ręką Putina nawiązuje do najgorszych wielkomocarstwowych tradycji rodem z ZSRR. Według niej niepodległość państw wywodzących się z byłych republik Radzieckich może być uznawana tylko wówczas, gdy ich przywódcy dokładnie słuchają wskazówek Moskwy. Dlatego też bark „pokory” Saakaszwiliego musiał się źle skończyć.
Z perspektywy Kremla Tbilisi poważnie zbłądziło wprowadzając Gruzję na prozachodnią drogę prowadzącą do NATO. Dlatego też „matka” Rosja musiała dać klapsa w postaci zmasowanego ataku militarno-informacyjnego.
Podczas apogeum konfliktu rosyjska dyplomacja na czele z Siergiejem Ławrowem porównywała Saakaszwiliego do Hitlera, tym samym pokrętnie wyjaśniając, co robią rosyjskie czołgi na rogatkach Tbilisi.
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie zmasowana kampania dyplomatyczna wywołana przez Polskę na Unijnym forum. Jak również brawurowy lot do Tbilisi prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z przywódcami państw bałtyckich i Ukrainy. Według niektórych publicystów polski prezydent miał odwagę stanąć w stolicy Gruzji niczym żywa tarcza, którą zablokował zajęcie całego kraju.
Co prawda konflikt Kaukaski ciągnął się bezustannie od czasu upadku ZSRR. I ma zarówno podłoże narodowościowe (podsycane przez rosyjskie służby specjalne), energetyczno-ekonomiczne jak i strategiczne. Bowiem Rosja celowo destabilizując sytuacje w regionie skutecznie oddaliła perspektywę wstąpienia Gruzji do NATO. I wszystko wskazuje, że moskiewski cel został osiągnięty.
Nowinki z Kremla i Białego Domu Rok 2008 przyniósł zmiany dwóch przywódców największych krajów świata. Najpierw w maju na Kremlu Władimira Putina w fasadowych wyborach zastąpił Dmitrij Miedwiediew, a pod koniec roku szefa zmienił również Biały Dom.
Jednak zmiana na Kremlu jest tylko kosmetyczna. Z perspektywy kilku miesięcy dokładnie widać, że nie ważne kto jest prezydentem największego państwa na świecie, bo i tak faktyczną władzę sprawuje Putin. Decyzyjność i polityka Moskwy w ogóle się nie zmieniła. Dalej wszelkimi możliwymi sposobami Rosja chce odbudować swoje dawne imperium. A konflikt w Gruzji i twarda, agresywna polityka wobec Ukrainy nie wróży nic dobrego na przyszłość. Widomo bowiem, że potężny niedźwiedź zrobi wszystko, by nie wypuścić z łapy żadnej ze swoich byłych republik.
Putin wielokrotnie powtarzał, że błędem początku lat 90. było wypuszczenie z rąk państw bałtyckich. W jego mniemaniu wolność Litwy, Łotwy i Estonii jest nieporozumieniem i efektem złej polityki jego poprzedników.
Znawcy Wschodu uważają, że następnym krajem otwartego konfliktu może być niepokorna od czasów pomarańczowej rewolucji Ukraina. Bo już teraz widać jak żarzy się konflikt na Krymie, gdzie stacjonuje rosyjska flota czarnomorska.
Trzy litery KGB
Przed wyborami nowego prezydenta Rosji rzadko pojawiały się głosy entuzjazmu i nadziei na demokratyzację największego państwa na świecie. Nie było niespodzianek zarówno przed wyborami jak i po wyborach. I nic nie wskazuje na to, by mogło się coś zmienić. Pytanie tylko: co Władimir Putin robi, że pierwsza osoba w państwie, jest tak posłuszna drugiej? Odpowiedzi trzeba szukać w słowach kandydata republikanów do Białego Domu. – Rosja jest napędzana petrodolarami, a rząd prowadzi aparatczyk Putin. A w jego oczach widać trzy litery KGB – mówił podczas jednej z debat John McCain.
Po roku rządów Donalda Tuska demonstracje uliczne świadczą, że kredyt zaufania jest na wyczerpaniu
Fot. Artur Stelmasiak
W kontraście z Rosją wybory w Stanach Zjednoczonych wyglądały zupełnie inaczej. Po pierwsze tam kampania urosła do niebotycznych rozmiarów i była najdroższa w dziejach USA. Choć do historii przejdzie pewnie z innego powodu. Bowiem po raz pierwszy szefem Białego Domu jest Afroamerykanin.
– Biała Ameryka ma wielowiekowe zobowiązania, duży dług do spłacenia wobec czarnej ludności. I w tym aspekcie wybór Obamy ucieszył mnie – powiedział prof. Zbigniew Lewicki z Ośrodka Studiów Amerykańskich. – Ale jeśli chodzi o kwalifikacje Obamy do bycia przywódcą mocarstwa, przywódcą wolnego świata, to jego wybór w najlepszym wypadku ma charakter ambiwalentny – dodaje Lewicki.
Bardzo szybko liberalne media ogłosiły lewicującego, czarnoskórego prezydenta USA „Czarnym Papieżem”. – Nie mam pojęcia, jakie są jego pomysły na rozwiązanie ważnych problemów, przed którymi nie ucieknie. Brakuje mu jakiegokolwiek doświadczenia w kierowaniu zespołem ludzkim. Wybór osoby tak niesprawdzonej jest obarczony wielką niepewnością – podkreśla Lewicki.
Barack Obama ma bardzo trudne zadanie. W kampanii wyborczej zapowiedział bowiem wiele świadczeń socjalnych dla najuboższych, emerytów itd. A teraz jego obietnice będą bardzo trudne do zrealizowania, bo nadeszły ciężkie czasy zarówno dla Ameryki jak i całego Świata. Każdy ekonomista doskonale wie, że w dobie kryzysu trzeba zacieśniać politykę fiskalną, a nie jak Janosik rozdawać biednym. W przeciwnym wypadku największa i jednocześnie najbardziej zadłużona gospodarka świata tego nie wytrzyma. A Chiny przecież czekają tylko na dobrą okazję, by wysunąć się na pozycję globalnego lidera.
Ekonomiczna zaraza
Przed rokiem mało kto się spodziewała, że najważniejszym wydarzenie roku 2008 zostanie wywołane przez amerykańskich bankierów i giełdowych spekulantów. W skutek ich karkołomnych operacji finansowych załamał się ogólnoświatowy system bankowo-finansowy. I zdaniem specjalistów upłynie dużo czasu zanim przywróci się prawidłowy obrót ogólnoświatowymi finansami. Mimo tego w dziedzinie ekonomi już nic nie będzie takie jak wcześniej. Po kilku spektakularnym krachach najbardziej poszukiwanym towarem jest zaufanie – tyle, że nie można go kupić.
Doświadczenie światowego krachu finansowego ukazało nam, jak kruchym tworzywem są skomplikowane twory finansjery. Wystarczyło tąpnięcie w jednym miejscu, by w efekcie zatrząsł się cały świat. Wiele osób pewnie ze strachem czyta i ogląda kolejne złe doniesienia z międzynarodowych rynków. Widzi bowiem, jak w mgnieniu oka toną finansowe kolosy, spadają notowania funduszów inwestycyjnych oraz kurczą się przyszłe emerytury.
Za kryzys sektora bankowego odpowiedzialna jest głównie zła polityka finansowa USA, która doprowadziła najpierw do przegrzania gospodarki, a później do jej załamania.
Zaczęło się od sztucznie wygenerowanego popytu na rynku mieszkań i domów, który wywołał szybko rosnące ceny. Popularne stało się inwestowanie w nieruchomości, na których można było zarobić od kilkunastu do kilkudziesięciu procent. Banki bez opamiętania udzielały kredytów, a zaciągający je konsumenci napędzali ceny domów i mieszkań. I tak koło się kręciło…
Gdy bank rezerw federalnych zaostrzył politykę finansową dla wielu Amerykanów raty kredytu okazały się większe niż ich przychody. Wkrótce popyt na nieruchomości załamał się, pociągając za sobą spadki cen. Można powiedzieć, że dodatkowo gola samobójczego strzeliły sobie same banki, które zajmowały hipoteki i następnie pospiesznie próbowały sprzedać przejęte nieruchomości. Podaż wielokrotnie przekroczyła popyt. W efekcie domy i mieszkania straciły po kilkadziesiąt procent na swej pierwotnej wartości.
Tym samym spełnił się najgorszy sen każdego bankowca zajmującego się hipotekami. Nieruchomości, które były zabezpieczeniem dla kredytu, okazały się mniej warte niż pożyczone na ich zakup pieniądze. Stało się coś, czego nikt nie przewidział. Załamały się ceny amerykańskich nieruchomości, które rosły praktycznie bez przerwy od lat 60. ubiegłego wieku, a wraz z nim załamał się sektor bankowy.
Czekają nas chude lata
W zaledwie kilka tygodni po spektakularnych bankructwach amerykańskich gigantów finansowych okazało się, że czarne chmury krążą również nad Europą. Niczym w układance domina problemy zaczęły mieć banki działające na unijnych rynkach. Panika szybko osiągnęła swoje apogeum. „Toksyczne papiery” generowane przez banki hipoteczne zatruły cały rynek. Rządy rzuciły na tonący rynek koła ratunkowe – zwiększyły gwarancję depozytów oraz znacjonalizowały niektóre banki. Bezprecedensowa interwencja na ryku miała uspokoić nastroje zwykłych ludzi, którzy boją się o swoje pieniądze na kontach bankowych. Unijne państwa chciały w ten sposób uniknąć lawiny masowego wyciągania oszczędności. Bo tego scenariusza nie wytrzymałaby żadna instytucja.
Jednak w najgorszej sytuacji są ci, którzy nie mają ani oszczędności, ani własnego dachu nad głową. Wydaje się, że marzenie o czterech ścianach oddali się od nich w mglistą przyszłość. Już teraz, bowiem większość banków zaostrzyła wymagania kredytowe. Praktycznie wszystkie wymagają wkładu, podczas gdy jeszcze przed rokiem pożyczano pieniądze pod zastaw nieruchomości nawet do 120 proc. jej wartości. Obecnie banki pożyczają o wiele mniej i żądają większych marż. Dodatkowo w najbliższym czasie Komisja Nadzoru Finansowego chce wprowadzić wymóg, według którego kredytobiorca hipoteczny będzie musiał mieć aż 25-30 proc. wkładu własnego. Taka restrykcyjna polityka na pewno podetnie skrzydła rynkowi nieruchomości.
Niestety, możemy się również spodziewać, że zła sytuacja sektora bankowego odbije się na całej gospodarce. Przedsiębiorstwa z trudem będą zaciągać kredyty na inwestycje i dalszy rozwój, co przyhamuje przedsiębiorczość. Kryzys dotkliwie odczują szczególnie eksporterzy, którzy sprzedają swe produkty na zachodnich rykach, czego pierwszym pokłosiem było np. wstrzymanie produkcji w polskich fabrykach Opla.
Firmy w czasie stagnacji nie będą już tak chętnie zatrudniać oraz podwyższać pensji. Możemy spodziewać się nawet cięć kadrowych i wzrostu bezrobocia. Szeregi poszukujących pracy pewnie zasilą ci, którzy stracą swoją posadę na wyspach: w Anglii, Irlandii czy Islandii. Jednym słowem – czekają nas chude lata…
Nie idźcie tą drogą
W 2008 roku na polskim podwórku było dość spokojnie. Działo się stosunkowo niewiele… no może oprócz nieustannego kopania się po kostkach naszych polityków.
Wbrew szumnym zapowiedziom rządowa polityka miłości nie przyniosła spodziewanych rezultatów. A pierwsze miesiące roku upłynęły pod znakiem spokoju… Niczym na PRL-owskiej budowie – roboty dużo, a nic się nie dzieje. Dziennikarze zaczęli się nawet podśmiewać, że receptą na sukces PO jest zupełne nieróbstwo i spokojne czekanie na irlandzki cud. Jak się okazało zamiast cudu przyszedł kryzys, a przydomek irlandzki znacznie się zdewaluował i już nikt go nie używa.
Największe legislacyjne działa, jakie zostały wytoczone w tym roku przez rządy PO-PSL zostały skierowane w stronę polityki społecznej. Na pierwszy ogień poszły emerytury pomostowe. Według nowej ustawy zmniejszyła się liczba uprawnionych do wcześniejszego przechodzenia na emeryturę z ok. miliona osób, które obecnie mają taką możliwość, do niecałych 250 tysięcy.
Przeciwko zmianom protestowały praktycznie wszystkie związki zawodowe. Mówili, że podczas gry nie zmienia się jej reguł. I jeżeli np. nauczyciel wybrał swój zawód między innymi z powodu możliwości pójścia na wcześniejszą emeryturę, to teraz słusznie czuje się oszukany. Bowiem nasze państwo zatrudniając go zaproponowało mu inne warunki.
W walce o emerytury nie pomogły ani kilkudziesięciotysięczne protesty, ani ewentualne weto prezydenta. Bowiem głowa państwa została postawiona przez rząd pod ścianą. Gdyby nie podpisał ustawy to w przyszłym roku nikt nie miałby możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę.
Zdaniem wielu ekonomistów oszczędności należałoby szukać nie we wcześniejszych emeryturach, a raczej w weryfikacji wyłudzonych rent, czy też reformie KRUS-u. Jednak rolników ze strachu przed koalicjantem nikt z PO nie ruszy. Dlatego też przy reformie emerytalnej, aż chciałoby się zacytować klasyka: Platformo i PSL-u „nie idźcie tą drogą”.
Chory to nie towar
Kolejna runda rozgrywek między małym, a dużym pałacem została stoczona o reformę służby zdrowia. Platforma próbowała wprowadzić możliwość prywatyzacji szpitali. Choć ustawa przeszła przez sejm i senat, to jednak w obronie postulatów związkowców tym razem skutecznie stanął prezydent i zawetował trzy spośród sześciu ustaw zdrowotnych. – Chory człowiek to nie towar – oświadczył prezydent Lech Kaczyński.
Zgodnie z zawetowanymi ustawami, ZOZ-y byłyby obligatoryjnie przekształcane w spółki kapitałowe działające w oparciu o prawo handlowe. Samorządy miały otrzymać 100 proc. kapitału zakładowego, którym mogłyby dysponować. To one podejmowałyby decyzje o ewentualnej sprzedaży udziałów. Taki zapis dawał samorządom możliwość całkowitego wyzbycia się kapitału ZOZ- ów, ale także zachowania całości lub większości udziałów.
W ustawie wprowadzającej reformę określono m.in. szczegółowe zasady przekształcenia ZOZ-ów w spółki. Zakładała ona możliwość umorzenia zobowiązań publicznoprawnych przekształcającym się ZOZ- om. Spółki kapitałowe zarządzające miały otrzymywać ich nieruchomości w dzierżawę.
Zdaniem związkowców taka reforma otwiera furtkę do szybkiej prywatyzacji szpitali i wielu nadużyć. Oddanie ZOZów w ręce samorządów wzbudziło dodatkowe kontrowersję po ostatniej kontroli NIK-u, według którego najwięcej nieprawidłowości jest właśnie w samorządach. A szpitale mogłyby podzielić losy linii kolejowych, z którymi władza lokalna zupełnie sobie nie poradziła.
Artur Stelmasiak
Artykuł ukazał się w numerze 12/2008.