W sprawie embarga na rosyjskie surowce właściwie tylko dwie rzeczy są pewne. Pierwsza – że sprzedaż ropy, gazu i węgla na Zachód stanowi dla rosyjskiego budżetu pokaźną część dochodu. Szacunki z kwietnia mówiły o ok. 1,1 mld dolarów dziennie przychodu rosyjskiego budżetu ze sprzedaży łącznie ropy i gazu (ale nie tylko do państw Zachodu).
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy wojny przychody Rosji ze sprzedaży tych wszystkich trzech rodzajów surowców wyniosły ok. 62 mld dolarów. Przy czym węgiel stanowi tutaj najmniejszą część. Wartość jego rosyjskiego eksportu do UE była szacowana rocznie na ok. 4,4 mld dolarów.
Druga pewna rzecz to ta, że dla wprowadzających embargo odcięcie rosyjskich surowców będzie – i już jest – bardzo kosztowne. Reszta to sfera niepewnych założeń, niedopowiedzeń, hipotez.
Bez jednomyślności
Jak wiadomo, w samej Unii Europejskiej przez długi czas nie było zgody co do embarga na import rosyjskich ropy i gazu. Zakaz importu tego pierwszego surowca z Rosji blokowały głównie Węgry. Decyzja o embargu, ale z wyjątkiem ropy transportowanej rurociągami, została uzgodniona dopiero na szczycie Rady Europejskiej 30 maja. Następnego dnia notowania ropy obu głównych rodzajów – Brent i WTI – poszybowały w górę, podobnie jak ceny na polskich stacjach. Embargo – poza wyjątkami – ma zostać wprowadzone od końca tego roku.
Nie ma nadal (31 maja) zgody co do embarga na rosyjski gaz; zresztą część państw UE płaci za niego w rublach (mówiąc w uproszczeniu) i choć ma to być pogwałcenie reżimu sankcyjnego, to sama Komisja Europejska w połowie maja przedstawiła sposób, w jaki można takich transakcji legalnie dokonywać, rozumiejąc, że część państw Unii stanęła w tej sprawie pod ścianą. Polska, rzecz jasna, była takiej interpretacji przeciwna.
W przypadku niektórych krajów, szczególnie Niemiec, jest drugie dno przychylenia się do stanowiska Polski w sprawie odcinania rosyjskich surowców: Berlin wykoncypował, że porzucenie gazu i ropy z Rosji wesprze unijną politykę rezygnacji z paliw kopalnych w ogóle, której Niemcy są ogromnym zwolennikiem. Wszak niemiecki rząd, mimo radykalnie zmienionej za sprawą wojny sytuacji, nie odrzucił koncepcji skasowania energetyki jądrowej oraz uważa, że warunki są wręcz lepsze niż przedtem, aby promować europejski zielony ład.
Polska od samego początku opowiada się za sankcjami jak najdalej idącymi i jak najszybszymi, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to stanowisko nie jest poparte należytym namysłem. Wyjść jednak trzeba od tego, jakie racje zderzają się na poziomie unijnym.
Mamy zatem z jednej strony nastrój opinii publicznej, która może być oburzona faktem, że dany kraj wciąż kupuje surowce od Rosji, de facto wspierając jej wojska, dokonujące zbrodni na Ukrainie. Jednak miejmy świadomość, że polski zapał w tej kwestii – przynajmniej oficjalny – nie jest jednakowo obecny wszędzie. Zatem nie będzie to czynnik decydujący w Portugalii czy Hiszpanii (która, nawiasem mówiąc, ma całkiem dobrą sytuację, gdy idzie o dostarczanie gazu innego niż rosyjski), a nawet we Francji i w Niemczech jest już inaczej. Odmienny jest też nastrój w krajach „hamulcowych”, a więc na przykład na Węgrzech. Otwarte pozostaje nawet pytanie, jak długo takie kroki będzie popierać polska opinia publiczna. Jesienią skutki zaczną być bowiem wyjątkowo boleśnie odczuwalne.
Zresztą kryterium etyczne przy zakupie surowców jest bardzo powierzchowne. Wśród źródeł zaopatrzenia, z których trzeba będzie skorzystać w zamian za rosyjskie, wiele budzi poważne etyczne zastrzeżenia. Tak jest i z Arabią Saudyjską, głównym partnerem Orlenu, i z Wenezuelą, potencjalnym innym źródłem ropy. Tyle że wojna w Jemenie w powszechnej świadomości w Polsce nie istnieje, podobnie jak autorytarny reżim Maduro, a wojna na Ukrainie jest obok.
Drugi czynnik jest całkowicie pragmatyczny: wiele państw chce się odciąć od rosyjskich źródeł zaopatrzenia, ponieważ uważa je – słusznie – za niestabilne i niepewne. Rosja zawsze traktowała swoje zasoby surowcowe jako jeden ze sposobów prowadzenia polityki (nie ona jedna zresztą), a w obecnej sytuacji wiązanie się zwłaszcza długoterminowymi kontraktami z Moskwą jest niebezpieczne. Co innego ewentualne zakupy spotowe w przyszłości – można założyć, że wiele państw bierze taką możliwość pod uwagę.
Między racją a realizacją
Rezygnacja z rosyjskich surowców to dobry kierunek. Niestety, można odnieść wrażenie, iż w naszym kraju rządzący nie kontrolują i nie starają się ocenić całościowych gospodarczych i społecznych kosztów działania w tak szybkim tempie. Najlepszym przykładem jest węgiel. Polska wprowadziła embargo na ten surowiec z Rosji wraz z uchwaleniem tak zwanej ustawy sankcyjnej, mimo że było już uzgodnione embargo na poziomie UE – tyle że od 10 sierpnia. Ten względnie odległy termin miał posłużyć temu, aby kraje, które węgla potrzebują, zdążyły go kupić. W Polsce dopływ odcięto praktycznie z dnia na dzień.
Z importu pochodziło ok. 20% węgla używanego w kraju. 75% tego importu szło do nas z Rosji. 60% importowanego węgla (lub produktów pochodnych) było kupowane przez klientów indywidualnych, reszta – przez lokalne ciepłownie lub koksownie. Wiadomo już, że ustawa sankcyjna sprawia, że zabraknie nam w najbliższym sezonie grzewczym ok. 10-11 mln ton węgla. Wprowadzona regulacja jest do tego stopnia restrykcyjna, że nie pozwala nawet na sprzedawanie węgla sprowadzonego wcześniej z Rosji.
Efekty decyzji rządu są zamiatane pod dywan, ale wie o nich każdy, kto ma w rodzinie kogoś potrzebującego węgla na zimę lub kto potrzebuje go sam: polski rząd pozbawił swoich własnych obywateli możliwości kupienia opału i nie proponuje, jak na razie, żadnego rozwiązania. Pod składami węgla przy kopalniach, należących do państwowej Polskiej Grupy Górniczej, ustawiają się coraz bardziej nerwowe kolejki. Ludzie przyjeżdżają po towar, którego, jak się potem okazuje, nie ma. Tam jest jeszcze w miarę tanio, w internecie ekogroszek z państwowych kopalni można kupić w cenie niewiele wyższej niż rok wcześniej – za około 1000 zł za tonę. Ale już u prywatnych dostawców ceny poszybowały. W tej chwili jest to 2500-3000 zł za tonę, a nawet więcej, bo cyferki migają jak na dystrybutorach na stacjach benzynowych. Łatwo jest zwalić winę na pośredników, zarzucając im „spekulację”. Ci jednak tłumaczą, że zarabiali na marżach. W sytuacji, gdy dociera do nich wielokrotnie mniej węgla, muszą te marże bardzo podwyższyć, żeby w ogóle utrzymać się na powierzchni. Nie jest to więc kwestia ich chciwości czy ogromnych zarobków, tylko przetrwania.
Wiadomo już, że sytuacja będzie mieć wpływ nie tylko – jak początkowo się spodziewano – na indywidualnych i samorządowych klientów, ale także na cenę prądu w kraju. Dostawcy węgla zaczęli renegocjować ceny dla elektrowni, a prezes Urzędu Regulacji Energetyki Rafał Gawin zapowiada w związku z tym dramatyczny wzrost cen prądu. Dla indywidualnych konsumentów, objętych ochroną taryfową, ma on wynieść nawet 50%. Dla klientów biznesowych, którzy ochrony taryfowej nie mają – nie wiadomo. Z pewnością będzie to więcej.
Z polskiej perspektywy
Szaleńczy wzrost cen benzyny na stacjach ma również związek z naciskami na wprowadzenie embarga i jasne jest, że kiedy zostałoby ono uzgodnione, ceny wzrosłyby jeszcze bardziej. A to przełożyłoby się na ceny, czyli na inflację, która i tak już dobija Polaków.
Teoretycznie najlepszą sytuację Polska ma, gdy idzie o gaz. Jest przecież prawie gotowy Baltic Pipe, prowadzący z Norwegii, który z przepustowością 10 mld metrów sześciennych miał zastąpić nam całkowicie import z Rosji. Mamy też Gazoport LNG w Świnoujściu. Okazuje się tymczasem, że PGNiG (które wkrótce ma zostać włączone do Orlenu) deklaruje wypełnienie Baltic Pipe jedynie w połowie, a były szef tej instytucji Piotr Woźniak sygnalizuje, że wypowiedzi pana premiera utrudniły negocjacje z Norwegami w sprawie gazu z tamtejszych złóż. W dodatku zapotrzebowanie na gaz będzie w Polsce szybko rosnąć i miał je zaspokoić zaplanowany w Gdańsku pływający terminal FSRU (floating storage regasification unit, podobny do tego w litewskiej Kłajpedzie). Tyle że Polska wcale nie jest pierwsza w kolejce do budowy takiej jednostki, czego podejmuje się tylko kilka wyspecjalizowanych stoczni na świecie – a kupować terminale FSRU chcą teraz wszyscy, którzy potrzebują gazu spoza Rosji, z Niemcami włącznie. Słowem – nasza sytuacja wcale nie musi być tak różowa, jak próbowano ją przedstawiać. A to znów oznacza piekielnie drogi gaz, co uderzy w używające go biznesy – od gastronomii poprzez piekarnie czy producentów ceramiki po produkcję nawozów, a więc i żywności.
Zadawane między innymi przez autora tego tekstu wielokrotnie pytanie: czy to zostało przeliczone, czy mamy pewność, że polska gospodarka wytrzyma takie obciążenia, czy musimy być koniecznie na pierwszej linii sankcyjnego frontu i może najważniejsze – czy rządzący biorą pod uwagę skutki dla polskich obywateli – pozostają bez odpowiedzi. Podobnie bez odpowiedzi pozostają pytania o realny wpływ nakładanych przez Europę sankcji na Rosję, która na swoje surowce znajduje inne rynki zbytu, przede wszystkim chiński, ale także indyjski.
Wobec braku rzetelnych kalkulacji prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym straty po zachodniej, a szczególnie polskiej stronie będą dalece przewyższać te zadane Moskwie. A przecież w sankcjach i embargach na kraj, będący bez wątpienia naszym wrogiem, nie chodzi o to, żebyśmy sami zniszczyli własną gospodarkę i obywateli, przeciwnikowi czyniąc relatywnie małą szkodę. W ten bowiem sposób staniemy się łatwym celem agresji jako państwo osłabione, niewydolne finansowo i pełne sfrustrowanych obywateli.
Materiał z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 3 | lipiec - wrzesień 2022