Piotr Koryś |
Podsumowanie 2012 roku w polskiej gospodarce wypada zacząć od przypomnienia, że już więcej niż 20 lat rozwija się ona bez głębszej recesji
Po załamaniu gospodarczym początku lat 90. już drugą dekadę nie wydarzyło się nic naprawdę nieprzyjemnego. Wg obliczeń Eurostatu w 1995 r. PKB per capita Polski stanowił ok. 43 proc. średniego poziomu 27 krajów Unii Europejskiej (dla porównania, Węgier 51 proc., Słowacji 47 proc., Chorwacji 46 proc., Grecji 84 proc., Czech i Portugalii po 77 proc., a Niemiec 129 proc.). W 2004 r., gdy Polska stawała się członkiem UE, polskie PKB per capita stanowiło już 51 proc. średniej (odpowiednio, węgierskie 63 proc., słowackie 57 proc., greckie 94 proc., czeskie 78 proc., portugalskie 77 proc., a niemieckie 115 proc.). W zeszłym roku (danych za ten rok oczywiście jeszcze nie ma) polskie PKB stanowiło 65 proc. średniej unijnej, węgierskie 66 proc., słowackie 73 proc., greckie 82 proc., czeskie 80 proc., portugalskie 77 proc., a niemieckie 120 proc.. W ciągu tych 16 lat spośród wymienionych krajów szybciej od Polski rozwijały się tylko Słowacja, Irlandia i kraje nadbałtyckie. Jednak te kraje rozwijały się zdecydowanie mniej równomiernie i właściwie wszystkie przechodziły przez okresy głębokich recesji. Choć z punktu widzenia czysto ekonomicznego nie musi to być takie złe, społeczne koszty głębokich recesji są właściwie zawsze poważne.
Niebezpieczeństwa na horyzoncie
Ale na horyzonie pojawiają się groźne rafy , które nie łatwo ominąć. Z coraz większą wyrazistością dostrzegają je zapewne rządzący. Wskażmy na kilka podstawowych: rosnące dysproporcje rozwojowe w ramach kraju, wzrost oparty na wykorzystaniu niemal wyłącznie ekstensywnych zasobów, coraz większe uzależnienie wzrostu od publicznych inwestycji (te zależą od transferów pieniędzy z unijnego budżetu) czy wreszcie zbyt szybki rozwój sfery publicznej, a dalej, wysoki poziom długu publicznego i duże koszty funkcjonowania państwa, dość niska atrakcyjność inwestycyjna ze względu na jakość działania administracji i mała innowacyjność gospodarki.
Według danych Eurostatu w 1995 r. poziom PKB województwa mazowieckiego odpowiadał 71 proc. średniej unijnej, a w dwóch kolejnych najlepiej rozwiniętych województwach – śląskim i wielkopolskim był na poziomie 50–52 proc. średniej unijnej. Najbiedniejsze województwa osiągały z kolei około połowy poziomu Mazowsza: 35–37 proc. średniej unijnej (lubelskie, podkarpackie, warmińsko- mazurskie, świętokrzyskie i podlaskie. Aż połowa województw osiągała ogólnopolski poziom rozwoju (43 proc. średniej dla UE27) lub wyższy. W 2009 r. (nowszych danych o województwach nie ma, choć zapewne dysproporcje uległy dalszemu pogłębieniu) w województwie mazowieckim PKB per capita był już bardzo bliski unijnej średniej (97 proc.), w kolejnych trzech województwach (wielkopolskim, śląskim i dolnośląskim) był aż o 1/3 niższy (65–66 proc. średniej), a w najsłabiej rozwiniętych – o ponad połowę niższy (podkarpackie, lubelskie, 41–42 proc. unijnej średniej). Średnią dla Polski (63 proc. średniej UE) osiągały i przekraczały już tylko 4 najlepiej rozwinięte województwa! Można powiedzieć, że faktycznymi motorami rozwoju Polski pozostały dwie wielkie aglomeracje (warszawska i śląska) oraz dwa nieco mniejsze miasta – Poznań i Wrocław. Jeśli jeszcze w 1995 r. w województwie mazowieckim wytwarzane było ok. 16 proc. polskiego PKB, a niewiele mniej (ok. 15 proc.) w śląskim, to w 2009 r. w województwie mazowieckim wytwarzane było prawie 1 polskiego PKB, a w województwie śląskim mniej więcej połowę tego. Udział wszystkich pozostałych województw mieści się między 2 a 9 proc. polskiego PKB.
Narastające różnice w rozwoju
Te dane wyraźnie pokazują, jak przez ostatnie półtorej dekady narastały różnice w poziomie rozwoju. Wejście do UE nie zmieniło tego trendu; w 2004 r. PKB per capita w województwie mazowieckim był na poziomie 77 proc. średniej unijnej, od tego czasu jego poziom wzrósł o 20 punktów procentowych. Kolejne pod względem dynamiki rozwoju województwo, dolnośląskie, w 2004 r. osiągało 51 proc. średniej unijnej, a w 2009 r. po wzroście o 15 punktów procentowych jest na poziomie 2/3 średniej unijnej. Nawet transfery finansowe z UE nie powstrzymały dekonwergencji rozwoju między regionami…
Ostatnie dwie dekady wzrostu były oparte w szczególności na dostępie do taniej, w porównaniu z Europą Zachodnią, pracy. Rośnie prawdopodobieństwo, że dostępność tych zasobów będzie się zmniejszać wskutek zmian demograficznych i dość szybkiego dotąd rozwoju. Coraz częściej w związku z tym, a także w związku z niską innowacyjnością polskiej gospodarki i niską jakością kapitału ludzkie go, mówi się o ryzyku wpadnięcia przez Polskę w pułapkę średniego poziomu rozwoju – „zablokowania się” PKB per capita w sferze co najwyżej pomiędzy 60 a 80 proc. poziomu osiąganego przez USA.
Pułapka średniego poziomu rozwoju
Obecnie wzrost jest uzależniony od transferów z UE (przyjmując, że osiągają teraz 3–4 proc. PKB rocznie, co odpowiada rocznej dynamice wzrostu gospodarczego w Polsce). Rośnie ryzyko, że bez tych transferów dojdzie do jego wyhamowania – obecnie trudno wskazać na inne „lokomotywy”, które mogłyby go pociągnąć. Polscy politycy mają o co walczyć w debacie nad budżetem w Brukseli… Chyba że zaproponowane przez Donalda Tuska w drugim exposé Inwestycje Polskie, nowy państwowy wehikuł inwestycyjny, sfinansowany głównie ze sprzedaży pozostających w rękach publicznych (kawałków) firm, miałby być odpowiedzią.
Skutki ekspansji sfery publicznej
Warto też pamiętać , że ekspansja inwestycyjna państwa to nie tylko obecne i przyszłe (zapośredniczone długiem) koszty budowy autostrad, stadionów czy linii kolejowych. To również koszty utrzymania w stanie używalności całej tej infrastruktury i opłacania pracowników, którzy będą o to dbali. Obecnie odkrywają to, z niemałym zaskoczeniem, miasta takie jak Wrocław, dla których budowane na Euro stadiony stają się kulą u nogi – nawet do najbardziej udanych imprez, jak się okazuje, trzeba dopłacać. Właśnie dlatego inwestycje infrastrukturalne w wielu krajach lepiej niż Polska rozwiniętych koncentrują tyle uwagi polityków i administratorów. Wydać pieniądze jest łatwo (przez kilka lat da to wzrost i miejsca pracy), wydać je mądrze, tak aby premiowały jak zbudowane za Hitlera autostrady w powojennym niemieckim cudzie gospodarczym, to już wielka sztuka.
Trwający od lat rozwój sfery publicznej, ku któremu ostatnio dał impuls napływ funduszy unijnych, a potem – w pierwszym okresie globalnego kryzysu – działania zapobiegające recesji, stanowi rosnące obciążenie dla finansów państwa. Trudno z niego szybko zrezygnować – w warunkach kryzysu ograniczenie rozmiarów sfery publicznej przełoży się niemal automatycznie na zmniejszenie popytu wewnętrznego, wzrost bezrobocia i napięcia społeczne. Rosnące zadłużenie państwa, niemożliwe do uniknięcia obciążenia fiskalne ze strony systemu emerytalnego, ryzyko spowolnienia gospodarczego grożą zaś tym, że z długu nie uda się „wyrosnąć”, to zaś może przełożyć się na pogorszenie sytuacji makroekonomicznej Polski. A propos emerytów – są bardzo atrakcyjnym kąskiem wyborczym – rząd PO– PSL podjął próby cięć budżetowych w wielu dziedzinach, m.in. blokując wzrost płac w budżetówce – ale indeksacji emerytur nie zmienił (tak samo, jak kosztem samorządów wywiązał się ze zobowiązań wobec nauczycieli, następnej grupy ważnej w wyborach).
*******************
Ostatnie dekady wzrostu były oparte na dostępie do taniej pracy. Rośnie prawdopodobieństwo, że dostępność tych zasobów będzie się zmniejszać wskutek zmian demograficznych.
*******************
Mało sprawna, nadmiernie rozbudowana i dość skorumpowana administracja publiczna nie jest zachętą do administrowania, tak samo jak gąszcz niejednoznacznych i nieatrakcyjnych przepisów. Wyczerpywanie się wspomnianych wyżej zasobów ekstensywnych siły roboczej, jeśli nie dojdzie do reform, może się przełożyć na gwałtowny spadek atrakcyjności inwestycyjnej Polski. To zaś pewnie wymusi reformy, ale już w sytuacji głębokiej recesji i fali społecznego niezadowolenia.
Na europejskich peryferiach
Przypomnijmy wreszcie, jak mało innowacyjna jest polska gospodarka. Pod względem liczby patentów na milion mieszkańców wyprzedzają nas nie tylko państwa skandynawskie czy anglosaskie albo niemieckojęzyczne, ale też większość krajów regionu, Rumunia, Bułgaria, Słowacja, Litwa, Łotwa, Grecja i Portugalia. W porównaniu z krajami takimi jak Niemcy czy Szwecja różnica w liczbie patentów na milion mieszkańców jest 30–40-krotna. Szwecja czy Szwajcaria, kraje populacyjnie dużo mniejsze od Polski w liczbach bezwzględnych, składają mniej więcej 10-krotnie większą liczbę aplikacji patentowych do Europejskiego Urzędu Patentowego niż Polska. Wciąż nie tylko pod względem PKB na głowę mieszkańca Polska jest na europejskich peryferiach.
Od pewnego czasu wszyscy czekają na spowolnienie gospodarcze, w końcu naturalne zjawisko w gospodarce, związane z cyklami inwestycyjnymi, przepływami kapitału, polityką monetarną i wieloma innymi czynnikami. Zabiegi ekipy rządzącej pozwoliły je przesunąć w czasie tak, żeby nie kolidowało to z wyborami z 2011 r. Teraz, jak wskazują dane, spowolnienie przyszło, zapewne nie nabierze charakteru recesji, ale przez najbliższe kwartały wzrost spadnie z 4–5 proc. rocznie, jak w ostatnich latach, do 1, maksymalnie 2 proc.. Bezrobocie będzie rosnąć, społeczne niezadowolenie też. Już narastające nierówności, zarówno regionalne, jak i międzyklasowe, jeszcze bardziej się będą pogłębiać. W dodatku części klasy średniej grozić będzie pauperyzacja.
Odpowiedzią na spowolnienie mają być rozwiązania zawarte w drugim exposé premiera. Opierają się one jednak na nadziei na unijne transfery w ramach nowej perspektywy budżetowej UE, projekcie wielkich inwestycji publiczno-prywatnych realizowanych dzięki Inwestycjom Polskim. Reform edukacji na razie nie będzie, pomysłu na innowacyjną gospodarkę też chyba nie ma… Problem jednak, że to nie tylko grzech Donalda Tuska, ale i jego potencjalnych następców, niezależnie od politycznych barw. Grozi nam znowu podróż, by użyć określenia węgierskiego historyka Ivana Berendta, „z peryferii na peryferie”.