Zbigniew Borowik |
Zbliża się nasza prezydencja w Unii. Zgiełk, jaki z tego powodu czynią media, ma stworzyć wrażenie, że dzieje się coś nadzwyczajnego: oto Polska na czele UE i na niej skupione oczy całego świata. Gromady przywódców państw unijnych przetaczają się przez nasz kraj w poszukiwaniu wytycznych dla prowadzonej przez siebie polityki, a najwięksi potentaci starego kontynentu z niepokojem spoglądają, w jakimż to kierunku polskie władze posterują losem całej wspólnoty i jakie będą chciały wyciągnąć z tego dla Polski korzyści.
Fot. Artur Stelmasiak
Tymczasem rzeczywistość wygląda nieco mniej imponująco. Prezydencja, której cała rola sprowadza się do organizowania i koordynowania prac Rady Unii Europejskiej (szczebel ministerialny), to po traktacie lizbońskim tylko cień dawnego przewodniczenia poczynaniom tego organu. Przede wszystkim ma ona kolektywny charakter. Kraje ją sprawujące tworzą tzw. tria, które przez 18 miesięcy przewodniczą Radzie (każdy kraj po pół roku). Muszą one ze sobą uzgodnić program wspólnej prezydencji i konsultować to z przewodniczącym Rady oraz wysokim przedstawicielem UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, którzy przejęli znaczną część kompetencji dawnej prezydencji. A nie jest tajemnicą, że osoby piastujące obecnie te funkcje zawdzięczają swój wybór wielkim krajom Unii.
Już samo to czyni prezydencję niezdolną do wyrażania jakichkolwiek narodowych partykularyzmów. Przeciwnie. Kraj ją sprawujący musi się wykazać bezstronnością, aby nie być posądzonym o wykorzystywanie jej do własnych celów. Stoi to oczywiście w sprzeczności z oczekiwaniami wewnątrz tego krajów, bo w powszechnym odczuciu prezydencja to czas na załatwienie wreszcie swoich spraw.
Na tym tle ustalenie własnych priorytetów prezydencji nie jest rzeczą łatwą, zwłaszcza gdy nie ma się jasno określonej wizji narodowych interesów. Zakreślenie przez nasz rząd trzech obszarów – integracja gospodarcza, bezpieczeństwo i otwartość – to tylko wstępna deklaracja, która może pójść w odstawkę w związku z pojawieniem się nowych nieoczekiwanych problemów.
Trudno nie zauważyć, że Unia znajduje się na wielkim dziejowym zakręcie. I nie chodzi tu tylko o kryzys gospodarczy. Niedawna historia z hiszpańskimi ogórkami uzmysłowiła chyba już wszystkim, że Unia przeżywa wielki kryzys zaufania, który może okazać się brzemienny w skutkach we wszystkich dziedzinach życia. Niezależnie od tego, jak potoczą się losy Grecji i Portugali, krajom wspólnoty trudno będzie się porozumieć w sprawie zasadniczej- założeń budżetowych do końca dekady.
Wydaje się, że to właśnie brak zaufania leży u podstaw tendencji do ograniczania polityki spójności, z którą takie nadzieje wiążą nowe kraje Unii. Znajduje to wyraz w zapowiedziach zmniejszenia funduszu spójności i w ogóle ograniczenia budżetu wspólnoty. Zainteresowani są tym płatnicy netto, czyli bogate kraje UE, które wolałyby, aby wspólne środki wydawane były raczej na innowacyjność gospodarki, aniżeli wyrównywanie poziomu życia w całej Unii.
Stanowi to wielkie wyzwanie dla polskiej prezydencji, bo właśnie podczas jej sprawowania zaczną się dyskusje nad kształtem nowego budżetu. Rząd premiera Tuska ma o tyle ułatwione zadanie, że może liczyć na poparcie opozycji w staraniach o zbudowanie możliwie jak najszerszej koalicji państw członkowskich w obronie budżetowego status quo. Jednak to wcale nie gwarantuje sukcesu. Dla nas drastycznym przykładem takiej tendencji była budowa rurociągu North Stream. Przy biernej postawie naszego rządu dokonywał się gwałt na solidarności europejskiej, a Angela Merkel, która za rządów socjaldemokratów krytykowała Niemcy za wyłamywanie się z unijnej wspólnoty, z chwilą przejęcia władzy ochoczo przystąpiła do realizacji tego przedsięwzięcia.
Kolejnym testem dla tej solidarności może być stosunek Unii i jej państw członkowskich do projektu wydobywania w Polsce gazu łupkowego. Wiadomo już, że taka perspektywa zagrozi wielu realnym interesom: Francji, która chciałaby eksportować do nas technologię energetyki jądrowej; Niemiec, które nie po to zainwestowały miliardy w bałtycka rurę, żeby teraz rywalizować z Polską w eksporcie gazu; Rosji, która w prawdzie do UE nie należy, ale za to ma do powiedzenia w niej więcej niż nie jedno z państw członkowskich.
Wracając do naszej prezydencji, która nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności sprawowana będzie w trakcie kampanii wyborczej, należy podkreślić, że mimo okrojonych kompetencji stanowi ona jednak wielką szansę dla Polski. Styl, w jakim Polska będzie ją sprawowała, może zaważyć na tym, jak będą nas postrzegały w roli przywódcy inne kraje naszego regionu. Czy rząd PO będzie w stanie sprostać temu wyzwaniu? Na razie weźmy za dobrą monetę deklarację Donalda Tuska, że prezydencja nie będzie wykorzystywana przez rządzących w kampanii wyborczej.