Możemy otworzyć źródło radości dla wielu ludzi, jeśli tylko nie pozostaniemy zazdrosnymi właścicielami Pana Boga W kilku ostatnich moich felietonach próbowałem Państwa oswoić ze zjawiskiem zwanym „ewangelizacją”. „Oswoić” miałoby oznaczać, że usiłowałem zachęcić Państwa do przyjęcia ewangelizacji za swoją. Bo – jak o tym napisał Georg Weigel, odnosząc się do swojej książki pt. „Ewangelikalny katolicyzm: Głęboka reforma w Kościele XXIgo wieku” – nie możemy usiąść z założonymi rękami, zakładając, że samo przyzwoite życie w zgodzie z obowiązującymi normami kulturowymi wystarczy (zwłaszcza, że kultura przestała być nośnikiem wiary), aby przekazać wiarę naszym dzieciom, wnukom oraz by zachęcić innych do przyjścia do Kościoła. Jego zdaniem przyszedł koniec katolicyzmu rekreacyjnego, który ogranicza się do tradycyjnych aktywności weekendowych, zajmujących maksymalnie 90 minut z naszego wolnego czasu. Jedyną możliwą drogą w XXI wieku jest katolicyzm pełnoetatowy: katolicyzm, o jakim nauczał Sobór Watykański II, który wypełnia całe życie i wzywa wszystkich w Kościele do świętości i pełnienia roli misjonarza. Pomyślałem więc, że nie byłoby od rzeczy nie tylko pisać o ewangelizacji, ale spróbować podrzucić Państwu kilka narzędzi, żebyście nie wychodzili „w pole” z gołymi rękami. Często zdarza nam się z podziwem patrzeć na skuteczność ewangelizacji braci protestantów, że o szacunku dla wytrwałości świadków Jehowy nie wspomnę. A my? A my mamy najlepszą i jedynie słuszną doktrynę, której bronimy jak socjalizmu i której używamy jako młota na heretyków. Mam zresztą wrażenie, że bywamy tym gorliwsi w tym „pałowaniu” doktryną, im mniej potrafimy dzielić się naszą wiarą (naszą wiarą osobistą, nie kościelnym depozytem). I tu moje przeczucia prowadzą mnie jeszcze dalej: może po prostu czasem nie mamy czym się dzielić? Już się ktoś obraził? No, to widać miałem rację. Przejdźmy do rzeczy. Pierwsze narzędzie, jakie chcę Państwu zaproponować, to świadectwo. Świadectwo nie jest nauczaniem, ani tym bardziej pouczaniem. Jest opowiadaniem o sobie i o Bogu: „[To wam oznajmiamy], co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce” (1J 1,1). Chodzi o twarde fakty, o coś, co naprawdę się wydarzyło w moim życiu i z czym nie można dyskutować, bo to nie opinia ani pogląd, tylko doświadczenie. Świadectwo nie jest orężem do walki, zwłaszcza do walki z poglądami nieprzystającymi do moich własnych. Świadectwo jest ofertą: to, czego Bóg dokonał w moim życiu, może zrobić i w twoim. Ale czego dokonał? Odkrywanie Bożego działania we własnej historii jest pierwszym krokiem do bycia świadkiem Chrystusa, czyli (mówiąc Weiglem) do pełnoetatowego chrześcijaństwa. Powiązanie mojej historii z historią zbawienia i mojego życia z życiem Jezusa bywa jedną z najtrudniejszych rzeczy w chrześcijaństwie. A przecież jest to chrześcijaństwa warunek sine qua non! To nie przekonania i praktyki religijne, ale sam Bóg jest autorem mojego zbawienia, a chodzi nie tylko o zbawienie wieczne, ale także o to, w czym Bóg okazuje mi swoją przychylność już tu na ziemi. Takie rzeczy odkrywa się przez wiarę, a dzielenie się nimi nie jest możliwe bez minimum życzliwości wobec słuchacza. Już Państwo wyczuwają, jaka jest postawa świadka, prawda? To ktoś, kto otrzymał za darmo coś, na co nie zasłużył i czym chce się podzielić z innymi, którzy być może nie mieli tyle szczęścia co on. Przyznają Państwo, że odkrycie, że się jest posiadaczem fortuny (niech to będzie tym razem synonim zbawienia), może budzić radość? A ile radości może dać komuś odkrycie tego faktu w sytuacji, kiedy właśnie umierał z głodu? Tak właśnie wygląda życie kogoś, kto nie wie, gdzie szukać jego sensu albo upatruje go w tym, co pozorne i przemijające. A my możemy otworzyć źródło radości dla wielu ludzi, jeśli tylko nie pozostaniemy zazdrosnymi właścicielami Pana Boga. Nasze świadectwo pomaga innym odkrywać, że nie są pozostawieni samym sobie. To, w czym my widzimy działanie Jezusa, być może miało miejsce także w życiu naszych rozmówców, lecz dla nich często nie tylko nie stało się sposobem poznania Boga, ale – przeciwnie – powodem Jego odrzucenia. Wielu wierzących spotkało Jezusa dopiero wówczas, gdy utracili coś lub kogoś ważnego. Dla większości ludzi takie sytuacje bywają powodem buntu i rozgoryczenia, ale przez wiarę mamy szansę odkryć, że nawet to, co po ludzku złe, Bóg potrafi ożywić i zamienić w dobro. Zupełnie jak ze śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Na koniec krótko o tym, jak dawać świadectwo. To przede wszystkim moja historia, dlatego chcę się podzielić moim życiem również sprzed spotkania z Jezusem. Bez pasjonowania się obrazami grzechu, to jasne. Po drugie opowiadamy o tym, jak dokonało się to nasze spotkanie z Panem. W czym odkryliśmy jego miłość i jak doświadczyliśmy zbawienia w naszym życiu. Po trzecie i ostatnie – dzielimy się tym, jak dziś wygląda nasze życie, to życie z Jezusem. Proste prawda? No, to spróbujcie!
Robert Hetzyg