Podobno małżeństwo stanowi jedność psychofizyczną. Przynajmniej tak twierdzi mój małżonek, zazwyczaj zresztą wówczas, gdy przychodzi do bardziej gruntownych porządków i sobotnich przygotowań do wizyty gości. Zatem ja przystępuję do gotowania królika, z którego zamierzam zrobić jakiś pasztet, a Piotr zasiada przed tabletem i rozpoczyna swoje stałe, chyba relaksujące go wędrówki po „króliczej norze”. Tak właśnie określa swoje błądzenie po internetowych zasobach Wikipedii. Za chwilę zasapana przy maszynce do mięsa słyszę triumfalne: „A wiedziałaś...?!”. No jasne! Wcale nie wiedziałam, że twórca hymnu epizodycznego Cesarstwa Korei nazywał się Franz Eckert i pochodził z Nowej Rudy! I zapewne nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie ta psychofizyczna jedność.
No to i ja daję się zagnać do naszej „jamy”: niemiecki muzyk na kontrakcie pruskiej armii rzeczywiście znalazł się na Półwyspie Koreańskim w 1901 r. Wówczas miał już za sobą długą, bo dwudziestoletnią karierę kapelmistrza cesarskiego w Tokio. Na zamówienie swojego japońskiego chlebodawcy poprawił i ujednolicił muzyczny zapis pieśni, która miała się stać państwowym hymnem rozwijającego się gwałtownie imperium dawnych szogunów. Utwór ten został wykonany po raz pierwszy w 1880 r. dla uczczenia urodzin cesarza Motsuhito. Franz Eckert wyjechał stamtąd otoczony szacunkiem, popartym zapewne nie tylko jego osiągnięciami, ale i skutkami modernizacji Japonii prowadzonej z pomocą niemieckich urzędników. Elity tego wschodzącego mocarstwa inspirowała już od jakiegoś czasu ekonomiczna koncepcja Friedricha Lista, która zakładała wspólnotowe karmienie pruskiego ducha narodowego. Niemców zatrudniono przy reformie cesarskiej armii, by ta była zdolna przekonać świat o wyższości cywilizacyjnej Japonii. Hasło „Silna armia, bogaty kraj” miało spędzać sen z oczu ludowi Ajnów, mieszkańcom Kurylów, Tajwanu, Korei… Cesarscy sztabowcy zaczytywali się w pismach Carla von Clausewitza, fascynując się interesującym skądinąd pomysłem „gier wojennych”, pruskim prototypem planszówek tyle że przeznaczonych dla dorosłych chłopców w mundurach.
Wikipedia milczy na temat poglądów „naszego” noworudzkiego bohatera. Znajduję tam jedynie suchą relację o działalności Franza Eckerta po przybyciu do Korei, gdzie będąc na kontrakcie wojskowego kapelmistrza powołał do życia orkiestrę, by bawiła cesarza Gojonga m. in. utworami Ryszarda Wagnera. Trudno się spodziewać, że nacjonalistyczne nastroje Wielkiej Rzeszy były mu obce, a swoją działalność na Dalekim Wschodzie traktował jako zwykłą przygodę życia czy zawodowy przymus. W końcu przez pewien czas przyjaźnił się z niemieckim konsulem w Seulu, Heinrichem Weipertem, jak udało mi się odnaleźć w odmętach internetowych archiwów – założycielem i animatorem pracy Niemieckiego Towarzystwa Wschodnioazjatyckiego, jednego z narzędzi kolonialnej „Weltpolitik”. Eckert był zapewne jednym z wielu pionków w tej grze, w której stawką pozostawało zdobycie jak najwięcej pól na chińskiej szachownicy przy jednoczesnym lawirowaniu pomiędzy pozostałymi mocarstwami uczestniczącymi w tej bezpardonowej rywalizacji. Cesarski kapelmistrz stał się jednym z ostatnich świadków tragicznej historii koreańskiej walki o przetrwanie. Gdy w 1907 r. zakładał w Seulu szkołę muzyczną, nad państwem cesarza Gojonga rozciągał się już za zgodą Wielkiej Brytanii protektorat japoński, trzy lata później dokonała się ostateczna aneksja, a zaaranżowany przez niego hymn na cześć koreańskiego władcy został zakazany.
Ostatnia informacja, którą znajduję, dotyczy jeszcze pomnika, wystawionego przez władze Nowej Rudy zmarłemu w 1916 r. niemieckiemu muzykowi. Burmistrz wyraził przy okazji nadzieję na ubicie dobrego interesu z japońskimi kontrahentami i zacieśnienie więzów kulturalnych z Krajem Kwitnącej Wiśni. Koreańscy - wszystko jedno z której części rozdzielonego półwyspu - dyplomaci musieli zaspać. Wychodzę z „króliczej nory” z pytaniami o kręte drogi historii, na których potykały się ludzkie jednostki. Jak zwykle nie wiem też, czy podziwiać tych naszych lokalnych bohaterów, czy się ich wstydzić? Nad talerzami z pasztetem z królika dumamy z mężem nad tym, że czasami trudno być Dolnoślązakiem…
/mdk