dr Anna Sutowicz: Kanonizacje, które wstrząsnęły Polską

2020/10/7
AdobeStock 20605209

Nie ukrywam, że do napisania tego krótkiego eseju skłoniła mnie sprawa przełożenia w czasie beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia. Jeśli bowiem na taką uroczystość czeka się tysiąc lat, to warto spojrzeć na nią z perspektywy tysiącletniej historii splotów polityki i religii.

Ale to nie będzie jeszcze jeden tekst o świętych i wcale nie dlatego, że Polska, wbrew pozorom, nie ma ich znowu aż tak wielu, jak niesie fama. Choć w tym względzie nie chodzi przecież o statystyki. Zamierzam skreślić parę zdań o tym, jak nasza wspólnota narodowa dojrzewała u boku Kościoła, a akurat kanonizacje mogą okazać się przekonującą ilustracją tego procesu.

Nie święci garnki lepią

Sama forma ogłoszenia przez Kościół nowego świętego i wpisania jego imienia do martyrologium rzymskiego zmieniała się, a prawo kanoniczne wymagało coraz to nowych procedur i dokumentów. Czynniki, które składały się na sukces procesu kanonizacyjnego, były zawsze złożone: od prostej polityki i zapotrzebowania władzy na nowy autorytet aż po ludowy kult domagający się uznania własnego wyobrażenia o działaniu łaski Bożej. Trzeba powiedzieć sobie jasno, że niektórzy święci mieli w tym względzie więcej szczęścia, innym pozostała lokalna cześć i żywa, trwająca niekiedy całe wieki pamięć ludzi szukających opieki niebieskich patronów. Zawsze jednak oficjalna decyzja Kościoła umacniała kult świętego, usprawniając przekaz wiary. Historyk spojrzy jednak na tę idealną rzeczywistość nieco szerzej – poszuka w niej śladów długiego procesu kształtowania mentalności ludzkiej i dojrzewania określonych pojęć społecznych, które pozwalały w uniwersalnych ramach chrześcijaństwa zbudować bardziej zrozumiały ład. Publicyście zaś wolno będzie poprowadzić Czytelnika nieco dalej, proponując śmielsze sposoby poszukiwania odpowiedzi na pytania o źródła naszej narodowej tożsamości i przyczyny, dla których od ponad tysiąca lat odgrywamy własną, niedającą się niczym zastąpić rolę w dziejach Europy i Kościoła powszechnego.

Wojciech

Biskup praski zginął zamęczony przez Prusów 23 kwietnia 997 roku w czasach, gdy Kościół nie domagał się jeszcze oficjalnego zatwierdzenia kultu świętego przez papieża. Nie ma żadnych źródłowych przesłanek, dla których moglibyśmy przyjąć, że aktu tego dokonał Sylwester II. Z danych przekazanych przez najwcześniejsze żywoty świętego Wojciecha i nieco późniejsze kroniki jasno wynika, że osobą, która z pełną determinacją przystąpiła do uznania męczeńskiej śmierci misjonarza Prusów, był w pierwszej kolejności Bolesław Chrobry, wówczas jeszcze książę zmierzający do umocnienia swojej pozycji w świecie chrześcijańskim u boku cesarza niemieckiego. Wiele wskazuje na to, że w przypadku biskupa Wojciecha oficjalnym aktem kanonizacyjnym stało się otwarcie trumny wraz z tzw. podniesieniem relikwii, które miało miejsce podczas pielgrzymki Ottona III w roku 1000. Choć czynność ta dokonała się w obecności Radzima Gaudentego, reprezentującego polski Kościół, nie można oprzeć się wrażeniu, że uroczystość religijna była w istocie rzeczy płaszczyzną spotkania o charakterze dyplomatycznym, choć przecież brzemienną w decyzje nie tylko polityczne, ale i kościelne. Czy należy w związku z tym odrzucić prawomocność aktu kanonizacyjnego, a w konsekwencji wiarygodność Wojciechowego wzorca biskupa-misjonarza, który zadzierał z władzą i upominał się o prawa niewolników? Zdecydowanie – nie. Wszak mówimy o czasach napiętnowanych powolnym wychodzeniem Kościoła z głębokiej zapaści, gdy jego losy i losy jego wiernych spoczywały wyłącznie w rękach władzy świeckiej. Jeśli Bolesław zdecydował się wykupić zwłoki zamęczonego rytualnie biskupa praskiego i pochować je uroczyście w stolicy swego księstwa, to znaczy, że przyjmował rolę krzewiciela wiary chrześcijańskiej. Stawał się patronem i organizatorem tego procesu, jak czyniło to za każdym razem wielu władców przed nim, bo tak wtedy wyglądały realia chrystianizacyjne i żadne nowoczesne ubolewanie nad tym faktem niczego nie może zmienić.

O tym, że decyzja Chrobrego z czasem, choć z całą pewnością nie od razu ani nawet nieprędko, znalazła zrozumienie nie tylko elit dworskich, ale i była tłumaczona prostym poddanym, świadczy późniejsze uzupełnienie obrazu pozyskania ciała świętego. Na jednej z kwater Drzwi Gnieźnieńskich, wykutych zapewne w ostatniej ćwierci XII w., widnieje scena ważenia cennych relikwii, w której obok księcia biorą udział jego rycerze kładąc na szalę wymagane przez Prusów złoto. Potomni, żądni widzieć w tym akcie szersze grono dodali jeszcze poświęcenie pewnej wdowy, która oddała na ten cel swój ostatni grosz. Oczywiście, ten szczegół - zaczerpnięty wprost z opowiadania ewangelicznego nie ma raczej nic wspólnego z realiami końca pierwszego tysiąclecia, a samym świętym szczątkom przyszło jeszcze wiele razy się zagubić i odnaleźć, po raz ostatni raptem przed niespełna stu laty - zwrócić musi jednak uwagę osób interesujących się zrastaniem świadomości narodowej Polaków z ich tożsamością religijną.

Stanisław

Nie mniej „polityczny” był proces kanonizacyjny biskupa krakowskiego, Stanisława ze Szczepanowa. Znowu, nie zmierzam do udowodnienia świętości człowieka wyniesionego na ołtarze wiele dekad po swojej śmierci, ponieważ jego prowadzony w połowie XIII w. proces kanonizacyjny, pierwszy w Polsce i jeden z pierwszych w Europie, jest bardzo dobrze udokumentowany. Chcę raczej wskazać na złożone realia tego postępowania: wpierw na chęć dowartościowania władzy biskupiej w czasach pełnego wdrażania w Polsce reformy gregoriańskiej, następnie na udział w tych staraniach książąt piastowskich, podzielonych, ale gotowych poddać się autorytetowi Kościoła, a wreszcie na świadomość stanów społecznych, wśród których rody rycerskie przejmowały na siebie rolę decydenta o losach przyszłości rodzącego się narodu. Historycy wskazują na swoistą rywalizację pomiędzy Wojciechowym Gnieznem a Krakowem przechowującym kult zamordowanego przez Bolesława Śmiałego biskupa. Choć źródła hagiograficzne podkreślają wzajemną zależność obu kultów, a my dysponujemy świadectwami stałej czci składanej świętemu Wojciechowi przez polskich władców, łatwo dopatrzyć się w procesie Stanisława Szczepanowskiego przesłanek leżących gdzieś na pograniczu ideologii i polityki. Świadczy o tym hagiograficzny opis zrastania członków porąbanego ciała męczennika zapowiadający zjednoczenie Królestwa Polskiego. A jednak, biskup krakowski zaliczony oficjalnie w poczet świętych w 1253 r., zaadoptowany został przede wszystkim przez lud, dopatrujący się w nim stróża wyższości prawa boskiego nad ludzkim. Dziś trudno nam sobie uzmysłowić, jakim zwrotem ideowym stało się dowartościowanie roli poddanego w obliczu niesprawiedliwości króla będącego przecież w oczach poddanych i wobec prawa pomazańcem Boga. Stanisław ze Szczepanowa raz na zawsze stał się gwarantem powstrzymywania władzy przed nadużywaniem jej autorytetu.

Jezuickie drogi do świętości

Czasy nowożytne nie skąpiły naszej ojczyźnie świętych. Dwaj z nich, Stanisław Kostka i Andrzej Bobola, członkowie Towarzystwa Jezusowego, zasłużyli na tytuł drugorzędnych patronów naszego narodu. Obaj pochodzili ze średniozamożnej szlachty: pierwszy nie zasłużył się niczym innym poza wyborem zakonu wbrew rodzicom, drugi - pełną poświęcenia pracą nad nawracaniem prawosławnych mieszkańców dalekich kresów Rzeczpospolitej i poniesionym za tę sprawę męczeństwem z rąk Kozaków. Obaj byli świadkami triumfu reformy trydenckiej i potęgi zrośniętej z dwóch członów ojczyzny. Ich osobowości i kulty wyprowadziły Polskę niejako na szerokie wody Kościoła powszechnego. Stanisław Kostka, buntownik usprawiedliwiony, stał się w 1606 r. pierwszym błogosławionym w zakonie jezuickim. W 1621 r. Władysław IV Waza kazał sprowadzić do Polski relikwię głowy Stanisława i odtąd hetmani święcący triumfy w zmaganiach z Turkami lubili powoływać się na pomoc tego pochodzącego ze szlacheckich „nizin” chłopaka.  Do Andrzeja Boboli z powodu jego bezprecedensowych sukcesów ewangelizacyjnych przylgnął przydomek „duszochwat”. Łowił dusze innowierców posłuszny charyzmatowi swego zgromadzenia. Nie miał zbyt lotnego umysłu, ale, zdaje się, rozumienie słowa „kerygmat” nie było mu do niczego potrzebne. Jego beatyfikację przeprowadził Pius IX, dla którego sprawa niepodległości Polski była bardzo żywa. Zakończenie procesu kanonizacyjnego jezuickiego męczennika w 1938 r. zbiegło się z przygotowaniami do wojny, która miała się stać nie tylko dla Polaków hekatombą. Triumfalny przejazd sprowadzonych z Rzymu relikwii św. Andrzeja można uznać za doskonałą ilustrację, jak nierozerwalnie w umysłach polskich idea niepodległości i katolicyzmu zrosła się w twór gdzie indziej nieznany.

Ciąg dalszy nastąpi?

Nie da się w tak krótkim szkicu odnieść do wszystkich fascynujących problemów spajania polityki i życia Kościoła w Polsce w wiekach przeszłych. Jedno pozostaje wszakże pewne: na tej wzajemnej współpracy wyrósł wspaniały naród, który potrafił oprzeć się pokusie ubóstwienia swoich władców, a w ich miejsce dowartościował świętych buntowników. Jego elity przez setki lat wprzęgnięte bywały w bezprecedensowe w dziejach Europy dzieło, jakim stała się świadoma swojego celu wspólnota. Bardzo bym chciała, aby nastąpił ciąg dalszy tej historii...

/mwż 

CCH 0574 kadr

dr Anna Sutowicz

Historyk Kościoła, publicystka.
Członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej