Dotkliwa i nagląca troska. Słowa te brzmią jak medyczny opis klinicznego przypadku, skierowanie na inwazyjny i pilny zabieg albo onkologiczną terapię. Brzmią jak stwierdzenie, iż brak reakcji doprowadzi do śmierci pacjenta. Tymi samymi słowami można by opisać krach na giełdzie. Albo brak dostępu do wody w afrykańskich wioskach. Lub na przykład brak ogrzewania w pochłoniętych wojną ukraińskich miasteczkach. Tymczasem Jan Paweł II używa w adhortacji Catechesi tradendae takiego właśnie obrazu, by wytłumaczyć nam potrzebę katechizacji dorosłych. Na nowotwór, na niebezpieczeństwo śmierci z pragnienia czy z zimna zareagowalibyśmy pewnie natychmiast, systemowo i żywiołowo. Tymczasem z przysłowiowym spokojem grabarza ignorujemy tę „dotkliwą i naglącą” potrzebę, by zająć się katechezą dzieci, którą w tym samym 43. punkcie swojego dokumentu nasz wielki rodak nazwał „daremną”…
Diagnoza
Już słyszę, jak wznoszą swe protesty księża i świeccy zgromadzeni wokół jednego z ważnych nurtów: Oazy rodzin, Neokatechumenatu, Ruchu szensztackiego, wspólnoty Komunia i wyzwolenie czy tym podobnych. Są to z pewnością formy oferujące programy systematyczne i całościowe, często wymagające i naprawdę formacyjne, obiektywnie i ze smutkiem trzeba jednak przyznać, że nieobejmujące szerszych kręgów dorosłych wierzących. Jako przyczyny wymienia się przede wszystkim fakt, iż katecheza dorosłych to często „powierzchowność, improwizacja, brak pogłębionego przygotowania katechetów, słaby nacisk na działanie apostolskie, brak otwartości, trudności integracyjne, brak odpowiedniego języka, czasami infantylne formy i amatorszczyzna” (ks. R. Chałupniak).
Tymczasem katecheza dorosłych, a raczej jej brak, wynika zapewne z co najmniej dwóch przyczyn, które uznać można także za znaki. Pierwszym jest chrzest dzieci. Drugim uznanie przez wielu dorosłych (bo przecież nie „dojrzałych”) kwestii religijnych za marginalne w perspektywie wyborów zarówno życiowych, jak i zupełnie codziennych. Obydwa te znaki działają niczym odpychające się wzajemnie bieguny tego samego magnesu. Dzieci chrzcimy bowiem, żeby zaoferować im wychowanie w łasce i chrześcijańskie środowisko życia. Dorośli natomiast nie szukają formacji permanentnej, bo przecież – po dwunastu latach katechezy szkolnej – powinni już mieć ugruntowaną wiedzę i zetknąć się z całym spektrum ewangelicznego doświadczenia. Zdajemy sobie wszyscy sprawę, jak teoretyczne są powyższe rozważania. Jak bardzo odbiegają od realiów. Ani bowiem chrzest dziecka nie oznacza w naszych europejskich i specyficznie polskich realiach wychowania chrześcijańskiego, ani dwunastoletnie studia religijne (liczę tu 2 godziny tygodniowo od przedszkola do matury) nie spełniają swojego zadania. Tylko nieco ponad jedna trzecia dorosłych Polaków uważa, zgodnie z nauką Kościoła, że po śmierci trafimy do nieba, piekła lub czyśćca, mimo dość powszechnego w naszym kraju religijnego obchodzenia Wielkanocy, stanowiącej świętowanie tajemnicy zmartwychwstania (badanie CBOS 2015). A więc silne przekonania Polaków o istnieniu Boga zupełnie nie przekładają się na wiedzę i/lub wiarę w to, czego naucza Kościół. Okazjonalna i sakramentalna katecheza widocznie nie działa.
Nowe czasy, nowe wyzwania
Ambicją duszpasterzy jest wprawdzie „prowadzenie do Chrystusa”, w ciągłym napięciu między „odnaleźć” a „spotkać”, zanim jednak postawimy sobie cele czysto ewangelizacyjne, warto zastanowić się nad faktem, iż w nowym – postpandemicznym i zlaicyzowanym – społeczeństwie nieuchronnie nastąpiły procesy, których dotychczas nie tylko nie zrozumieliśmy, ale nawet nie zarejestrowaliśmy w całej ich głębi.
Podczas wielkiego, stadionowego wydarzenia modlitewnego dla młodzieży przygotowującej się do bierzmowania stałem w gronie kapłanów posługujących sakramentem pokuty i pojednania. Na około dwudziestu młodych ludzi, którzy do mnie przyszli, ponad piętnaścioro rozpoczęło rozmowę podobnie, od słów: „Dzień dobry, czy mogę się u pana wyspowiadać?”. Kulturalnie (zwracam uwagę na poprawne formy grzecznościowe, stosowane zwykle z szacunku wobec starszych). Bez symbolicznego przeniesienia się w obszarze języka w przestrzeń klerykalno-chrześcijańską (zwracam uwagę na brak powitania „Szczęść Boże” i zastosowania tytułu „ksiądz”). Można się oburzyć albo (z ciężkim – przyznaję – sercem) przejść nad tą kulturową zmianą do porządku dziennego i wyspowiadać te kruche istoty z całą serdecznością. Do tej osobistej obserwacji dodam jeszcze jedną: Za każdym razem, gdy spotykam się w ramach rekolekcji z młodzieżą szkolną i stwarzam przestrzeń do pytań, centralną kwestią dialogu staje się nieodmiennie kwestia stosunku Kościoła do osób LGBT oraz kwestia zbawienia zwierząt. Coś, co dla czterdziestolatka jest peryferium problemu, dla dwudziestolatka stało się jego centrum.
Piszę o tym, gdyż jedną z naszych kapłańskich ambicji powinno być przygotowanie „duszpasterstwa na jutro”, a nie na przedwczoraj. To ci młodzi ludzie z ewangelizacyjnego eventu na stadionie będą za chwilkę (to znaczy za 5-10 lat) osobami, do których zapragniemy skierować katechezy dla dorosłych. Będą potrzebować wyjaśnienia fundamentów. Dobrej nowiny – od podstaw. Ewangelii – od podstaw. Kazania na górze – od podstaw. Czy będziemy gotowi? Czy nauczymy się języka, którym dziś mówi pokolenie płatków śniegu (każdy piękny i wrażliwy, każdy znika od najdrobniejszego podmuchu)? A może raczej: czy możemy pozwolić, by nie usłyszeli Ewangelii?
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 1 | styczeń-marzec 2023
/ab