Z Januszem Szewczakiem, głównym ekonomistą Kasy Krajowej SKOK, rozmawia Marcin Motylewski
Czy da się połączyć społeczne nauczanie Kościoła z kapitalizmem i gospodarką wolnorynkową?
Warto słuchać, co mówią kolejni papieże na temat sytuacji gospodarczej i form, jakie przybrał kapitalizm. Dużo mówił o tym najwybitniejszy Polak, Jan Paweł II, i mówi o tym również Franciszek: o kulcie pieniądza i o tym, że niektórzy decydenci i ludzie biznesu stracili jakiekolwiek zasady i drogowskazy życiowe. Wbrew pozorom gospodarce potrzebna jest etyka. Świat nie może się opierać wyłącznie na konsumpcji, ponieważ rodzi to społeczne patologie i pogardę dla ubogich.
Banki i korporacje finansowe stoją ponad prawem i rozdają karty. Na wielkich rynkach finansowych oszuści coraz częściej grają w pokera. To budzi obawę Kościoła i zwykłych ludzi, którzy widzą skalę bezprawia i rozwarstwienia majątkowego. Mimo 25 lat przemian gospodarczych skala deprawacji i afer zamiatanych pod dywan pokazuje, jak daleko jesteśmy od fundamentalnych zasad katolickiej nauki społecznej, czyli zasad tej wiary, która dominuje w polskim społeczeństwie.
Na ile w Pana ocenie polityka gospodarcza polskiego rządu jest zbieżna z katolicką nauką społeczną?
Ona nawet nie jest zbieżna z dziesięcioma przykazaniami. Na co dzień widzimy kłamstwa, niesprawiedliwie gigantyczne premie dla urzędników, marnotrawstwo pieniędzy publicznych, walkę z postawami patriotycznymi i tępienie tych, którzy usiłują walczyć z korupcją. Mamy elity żyjące ponad prawem, które pazernie walczą o kilometrówki i fundują sobie z podatków wystawne kolacje, często kosztujące tyle, ile miesięczne dochody przeciętnego Polaka. Nie widać u nich troski o przyszłość polskiego państwa, bardziej chęć jego likwidacji, bo przecież wyprzedaje się majątek narodowy – często za bezcen i likwiduje kolejne gałęzie przemysłu. Nieudolność rządzących powiększa bezrobocie. Walka ekonomiczna z własnym narodem, której przejawem jest także coraz trudniejszy dostęp do lekarzy specjalistów, skutkuje dużą emigracją zarobkową, która razem z brakiem troski o dzietność polskiej rodziny rodzi straty demograficzne porównywalne z drugą wojną światową. To są straty wymierne w pieniądzu – ktoś tych ludzi utrzymywał i wykształcił.
Do tego dochodzą liczne absurdy rzeczywistości, jak przypadek komornika zabierającego przez pomyłkę traktor rolnikowi, który nie ma długów. Symbolem nietrafionych inwestycji jest Pendolino, zagraniczny pociąg kupiony za prawie 2,5 mld zł, podczas gdy mamy własną fabrykę w Bydgoszczy produkującą równie dobre pociągi. System emerytalny wprowadzony w 1999 r. pomniejsza już i tak skandalicznie niskie emerytury. Na reformie OFE zarobiły obce instytucje finansowe, a rząd zagarnął 150 mld części obligacyjnej. Kiedy patrzymy na działania, jakie rząd podejmuje wobec małych firm: skrajny fiskalizm i wszechpotężną biurokrację, to przestajemy się dziwić, że znaczna część społeczeństwa nie uważa przemian ostatnich 25 lat za epokowy sukces. Wmawia go nam szalona propaganda, rozmijająca się z rzeczywistością bytu Polaka.
Czy istnieje wspólna płaszczyzna nauczania społecznego Kościoła i spółdzielczości?
To bardzo ze sobą współgrające elementy. Polska spółdzielczość powstała w dobie zaborów. W tym ciężkim historycznie okresie kasy oszczędnościowo-pożyczkowe przyczyniły się do realizacji dobra wspólnego, samoorganizowania się i jednoczenia Polaków. Były odpowiedzią na skrajną lichwę i próbę wynarodowienia Polaków przez zubożenie. Kościół polski wspierał te inicjatywy, aby dać Polakom szansę nie tylko na duchowe, lecz również na materialne przetrwanie w tamtych trudnych czasach. Spółdzielczość najpierw rozwinęła się we wsiach, gdzie polskie chłopstwo było bardzo wyzyskiwane i wydziedziczane z ojcowizny. Potem rozwijała się w okresie międzywojennym i mimo że inicjatorami ruchu spółdzielczego byli socjaliści, często PPS-owcy, nie kłóciło się to z nauczaniem Kościoła, z elementem wspólnotowości.
Jakie zalety ma spółdzielcze prawo własności?
Główna zaleta polega tym, że oprócz banków, które w 70% są w Polsce własnością kapitału zagranicznego, istnieje jeszcze coś lokalnego, będącego finansową alternatywą, szczególnie w czasach kryzysu. Nawet w liberalnych państwach, jak Australia, Wielka Brytania i Irlandia, spółdzielczość przeżywa renesans, nie mówiąc już o Niemczech i Stanach Zjednoczonych, gdzie korporacje spółdzielcze i unie kredytowe stanowią potęgę gospodarczą. Mamy na świecie również inne rodzaje spółdzielczości: mieszkaniową, produkcyjną, handlową, a wszystkie one nie są przedsięwzięciami dla milionerów. Pomagają mniej zamożnym grupom, dając samoorganizację, poczucie przynależności i samofinansowanie na warunkach korzystniejszych od bankowych.
Czy spółdzielczość ma jakieś wady, a spółdzielcze prawo własności jest wystarczającą motywacją do ludzkiego działania?
U nas spółdzielczości się nie wspiera. Obserwujemy w Polsce krucjatę przeciw spółdzielczości i ona jest szczególnie widoczna w ostatnich ośmiu latach, kiedy rządzi Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe. Polskie SKOK-i mają 17 mld zł aktywów i stały się zbyt poważną konkurencją dla lobby bankowego, które oddziałuje na aparat władzy. Podejmowanie restrykcyjnych działań wobec nich umożliwia ustawa, która jest zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego. Może się wkrótce okazać, że wiele jej zapisów jest niekonstytucyjnych. SKOK-i nie mają wszystkich praw, które mają banki, np. nie mają możliwości sekurytyzacji długów, a jednocześnie instytucje nadzoru finansowego stawiają im te same rygorystyczne wymogi, co utrudnia ich rozwój. Gdy tylko w SKOK-ach pojawia się zysk, natychmiast ukazuje się rozporządzenie ministerstwa finansów o zmianie zasad rachunkowości i zysk zmienia się w stratę. Działania premier Kopacz przypominają epokę Gomułki, kiedy to władza wiedziała lepiej, kto i jak ma zarządzać prywatną firmą.
Można powiedzieć o pewnym „fenomenie” Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych w Polsce. Dlaczego w naszym kraju osiągnęły one tak duży rozwój?
Dlatego, że władza długo w tym nie przeszkadzała. Ponadto sukcesowi SKOK-ów sprzyja skala zubożenia w Polsce. Badania Eurostatu mówią, że ponad 10 mln Polaków jest zagrożonych biedą i wykluczeniem, a SKOK-i służą pomocą biedniejszym warstwom społeczeństwa, stanowiąc skuteczną konkurencję dla innych instytucji finansowych pod względem cen i warunków świadczenia usług.
Którą z zasad katolickiej nauki społecznej najlepiej wcielają w życie SKOK-i: zasadę pomocniczości, solidarności czy dobra wspólnego?
Wszystkie trzy są widoczne, ale chyba najbardziej widać ideę dobra wspólnego. Bez poczucia wspólnoty i minimalnej bazy finansowej nie ma narodu – społeczeństwo wtedy się atomizuje, zanikają więzi międzyludzkie, rośnie fala patologii społecznych i emigracji. Subsydiarność też oczywiście występuje – nie wszystko musi być wielkie, ponadnarodowe i oparte wyłącznie o chęć zysku. Możliwość wzajemnej pomocy i wsparcia spółdzielców wynika chociażby stąd, że każdy z nich jest współwłaścicielem i może pomóc następnemu.
Jak ocenia Pan ostatnie wydarzenia związane ze SKOK Wołomin? Wielu Polaków zadaje sobie pytanie, jak to się stało, że Kasa o najwyższej ściągalności udzielanych pożyczek popadła w tarapaty finansowe.
Pełną odpowiedzialność za to, co się stało w SKOK Wołomin, ponosi nadzór finansowy. Oddając nadzór nad spółdzielniami Kasa Krajowa już dwa i pół roku temu przedłożyła Komisji Nadzoru Finansowego informacje o zastrzeżeniach i nieprawidłowościach w funkcjonowaniu tej popularnej Kasy. Zwróciła wtedy uwagę na to, że wielki wpływ na nią mają oficerowie WSI i ludzie z nimi powiązani. Do tej pory nie wiemy, jaka była ich rola. KNF miał dwa lata, żeby coś z tą sprawą zrobić. Być może gdyby nie próba pobicia jednego z szefów nadzoru finansowego, do dzisiaj nie wiedzielibyśmy, jaka jest prawda.
Warto też pamiętać, że to nie jest tak, że banki to są te dobre i fantastycznie zarządzane, a SKOK-i to są te słabe i fatalnie zarządzane. W sektorze bankowym są liczne nieprawidłowości, np. zawyżanie marż i opłat, opłaty likwidacyjne w ramach tzw. polisolokat, wykorzystywanie naiwności klientów, choćby w kwestii ubezpieczeń, które często są narzucane klientom, i w sprawie kredytów walutowych we frankach szwajcarskich. To dotyczy milionów Polaków, a nic sensownego się w tej materii nie dzieje. Jest duża różnica w traktowaniu małych spółdzielni finansowych i dużych banków. Wywiera się wrażenie, ze spółdzielnie finansowe są jedynym problemem na polskim rynku finansowym, podczas gdy SKOK-i stanowią 1% tego rynku, a mamy na nim dużo większy udział parabanków, które dowolnie hulają na rynku.
W 2013 r. 44 kasy (z 55 istniejących) zostały zobowiązane do podjęcia działań naprawczych przez Komisję Nadzoru Finansowego. Czy Polacy mają prawo obawiać się o kondycję finansową pozostałych SKOK-ów?
Działania Komisji Nadzoru Finansowego są niesprawiedliwe i niezwykle restrykcyjne. Po pierwsze pamiętajmy, że szefostwo KNF to są urzędnicy państwowi podlegli pani premier Ewie Kopacz. Po drugie – tak są dzisiaj kształtowane zasady księgowości, rachunkowości, zaliczania kredytów do strat, że w ciągu jednego dnia można z kwitnącego SKOK-u uczynić bankruta, nie mówiąc już o skali nagonki, która ma miejsce w mediach opłacanych reklamami przez banki. W tym świetle każdy ma prawo ulec zdenerwowaniu i niepewności. W Kasie Stefczyka rezerwy są na dużo wyższym poziomie, bo ponad dziewięćdziesięcioprocentowym, w stosunku do banków, które mają te rezerwy na poziomie raptem niewiele ponad sześćdziesięcioprocentowym. Trudno nam mówić o kwitnących bankach, skoro muszą one sprzedawać kredyty zagrożone. W jednym z dużych banków poziom zagrożonych kredytów konsumpcyjnych wynosi ponad 30%. Przewrócić duży bank jest bardzo łatwo – wystarczy wzniecić panikę i ustawić kilkaset osób przed kasami tego banku. Jest znacząca grupa SKOK-ów, które są w doskonałej kondycji i o nich się nie mówi, przedstawiając środowisko w czarnych barwach.
Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Janusza Szewczaka
Wywiad ukazał się w lutowym numerze Miesięcznika “Civitas Christiana”
pgw