Stosunki polsko-niemieckie są w ogromnym stopniu obciążone bolesną historią i z tego powodu trudno o nich mówić oraz pisać bez emocji, a co więcej nie da się przy ich rozważaniu uciec od bieżącej polityki.
Często słychać w Polsce oburzenie, że w wielu wpływowych kręgach w Niemczech, zarówno wśród polityków jak i liderów opinii, istnieje życzenie aby w Polsce rządziło takie, a nie inne, ugrupowanie polityczne. No cóż, a gdyby odwrócić pytanie i zastanowić się jakie ugrupowanie powinno sprawować władzę w Niemczech z punktu widzenia polskich interesów? W tym roku, w kraju na zachód od Odry obchodzona jest 75. rocznica powstania Republiki Federalnej Niemiec. 23 maja 1949 r., z chwilą podpisania Ustawy Zasadniczej, powstały nowe powojenne Niemcy Zachodnie. W odpowiedzi na ten krok 7 października 1949 r., z części wschodnich landów stanowiących strefę okupacyjną ZSRR, utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną. Podzielonym miastem o nieustalonym statusie prawnym pozostał Berlin Zachodni, stanowiący powód licznych sporów. Rok wcześniej, w czerwcu 1948 r., doszło do gospodarczej blokady Berlina przez Stalina, co wywołało odpowiedź ze strony aliantów zachodnich w postaci utworzenia mostu powietrznego. Drugim kryzysem, grożącym szerszym konfliktem między mocarstwami, był ten, związany z budową muru w 1961 r.
Od początku RFN mowa była o Ustawie Zasadniczej (Grundgesetz), nie zaś o konstytucji, co było wyraźną oznaką tymczasowości nowego państwa. Zakładano, że prędzej czy później nastąpi ponowne zjednoczenie (Wiedervereinigung). Skoro Berlin nie mógł być stolicą Niemiec, to planowano utworzenie stolicy we Frankfurcie, gdzie w 1848 r. zgromadził się pierwszy w historii Niemiec demokratyczny parlament. Uznano jednak, że w przypadku zjednoczenia Frankfurt nie odda zbyt łatwo stolicy Berlinowi i dlatego utworzono tymczasową stolicę w prowincjonalnym Bonn. Historia powojennych Niemiec związana jest nieodłącznie z postacią kanclerza Konrada Adenauera. Jego postać związana jest zarówno z powojenną odbudową kraju, jak i jego ścisłą integracją z państwami Zachodnimi, w znaczeniu gospodarczym, politycznym i militarnym. Przedstawia się go jako „Ojca Zjednoczonej Europy”. Urodzony w dalekiej od Prus Kolonii był przez całe życie wierzącym i praktykującym katolikiem, przeciwnikiem totalitaryzmu narodowosocjalistycznego i komunistycznego. Odsunięty przez Hitlera od stanowiska burmistrza rodzinnego miasta powrócił na ten urząd z woli Amerykanów w 1945 r., a wkrótce stał się liderem nowej niemieckiej chadecji. Pozostał jedną z kluczowych postaci, z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej, jako polityk wprowadzający w życie, wraz z Ludwigiem Erhardem, zasady społecznej gospodarki rynkowej. O tym wszystkim można przeczytać w wielu opracowaniach i publikacjach. Jednak z polskiego punktu widzenia jest wiele sytuacji kładących się cieniem na tej znamienitej postaci. Jego dążenie do integracji z Zachodem, a szczególnie ze Stanami Zjednoczonymi, wywoływało niekiedy opór w samych Niemczech i wzbudzało zarzuty o nadmierną uległość. W jednej z debat politycznych, jego przeciwnik Kurt Schumacher (SPD), zadał mu nawet pytanie „Czy pan jest nadal Niemcem, panie Adenauer?”.
Realia zimnej wojny sprawiły, że denazyfikacja za rządów Adenauera uległa zahamowaniu, wielu funkcjonariuszy drugiego garnituru NSDAP pełniło funkcje państwowe, wojskowe, biznesowe i medialne, że wystarczy wymienić choćby Reinharda Gehlena, szefa wywiadu BND. Nazistowska przeszłość wielu notabli RFN stała się tematem tabu. W ten sposób dochodzi się do sprawy najtrudniejszej, czyli braku zgody na przebieg granicy polsko-niemieckiej na Odrze i Nysie Łużyckiej. Adenauer nigdy jej nie uznał. Nie zgadzał się z ustaleniami traktatu zgorzeleckiego z 1950 r., zawartego między Polską a NRD, który uznawał nienaruszalność zachodniej granicy Polski. Mimo niewątpliwej proamerykańskości Adenauer dążył także do unormowania stosunków z ZSRR. W 1955 r. udał się, mimo sprzeciwów ministra spraw zagranicznych, do Moskwy i oprócz nawiązania stosunków dyplomatycznych umożliwił powrót do Niemiec żyjącym jeszcze jeńcom spod Stalingradu. O tym, że Adenauer myślał o śmiałych krokach geostrategicznych można wyczytać w książce „The Shortest History of Germany” Jamesa Hawesa. Otóż mało znanym faktem była próba rozwiązania przez Adenauera kwestii berlińskiej. Jak wiadomo Berlin Zachodni nigdy nie był formalną częścią RFN, a jedynie przysparzał problemów. Hawes podaje, że Adenauer chciał oddać Berlin Zachodni NRD, oczywiście za zgodą ZSRR, w zamian za Turyngię i część Meklemburgii. Władysław Gomułka przez cały okres swoich rządów bał się porozumienia niemiecko-radzieckiego (rosyjskiego), zawartego ponad głowami Polaków, stąd też wielkim sukcesem polskiego komunisty było podpisanie 7.12.1970 r. traktatu, w którym RFN uznała zachodnią granicę Polski. Kilka dni później Gomułka musiał rozstać się z urzędem I sekretarza KC PZPR na skutek masakry robotników na Wybrzeżu. Do powyższego porozumienia z pewnością by nie doszło, gdyby nie przełom w Niemczech po zakończeniu rządów Adenauera. Zanim do pełni władzy doszła socjaldemokracja, uosabiana przez Willy’ego Brandta, to wcześniej miała miejsce lewicowa rebelia wywracająca konserwatywny ład ery adenauerowskiej. Mimo wszelkich negatywów uznać trzeba, że dopiero wówczas zaczęto głośno mówić o nazistowskiej przeszłości wielu dygnitarzy RFN, a do rangi symbolu urosło publiczne spoliczkowanie kanclerza Kurta Georga Kiesingera z CDU, byłego członka NSDAP, przez tropicielkę nazistów Beate Klarsfeld, Rządząca w Niemczech przez lata 70. lewica głównego nurtu, musiała zmagać się ze skrajnie lewicowymi ugrupowaniami terrorystycznymi, jednak stosunki ówczesnego kanclerza Helmuta Schmidta (SPD) z Edwardem Gierkiem miały opinię bardzo przyjacielskich. Wszystko zaczęło się zmieniać z chwilą dojścia do władzy Helmuta Kohla. Przeszedł on do historii jako kanclerz zjednoczenia, otrzymał nawet doktorat h.c. PWT we Wrocławiu, jednak w gorących dniach upadku muru berlińskiego, pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki zaczął poważnie obawiać się o dotychczasowy status granicy na Odrze i Nysie, gdyż Kohl nie dawał przez pewien czas jednoznacznych deklaracji jej uznania.
Pozostaje zatem pytanie, czy w świetle powyższych faktów można zaryzykować tezę, że dla Polski jest lepiej gdy w Niemczech rządzi lewica, a nie prawica?
/mdk