
Twarz. Jak często mówi za nas, nawet jeśli nie zdążyliśmy jeszcze otworzyć ust. Widać na niej wczorajsze zmęczenie, nieprzespane noce, strach, zaskoczenie czy ekscytację. Jest jedyną częścią ciała, której nie zakrywamy garderobą. Jest zawsze odsłonięta. Ma być naszym komunikatem, reklamą, wizytówką. Może zachęcać lub odstraszać. Chcemy, aby była piękna. Ale czy nasza twarz to my?
Twarz – fasada
Każdy z nas codziennie staje przed wyborem sposobu, w jaki chce zarządzać swoją „fasadą”, czyli w jaki sposób chce zaprezentować swoje ciało innym ludziom. Na najbardziej podstawowym poziomie człowiek wybiera swój strój – jego kolory, kroje, elementy, które później złożą się na określony styl ubioru. Na nieco głębszym poziomie człowiek stara się na dbać o swoją cerę poprzez używanie kremów, odpowiednią dietę itp. lub decyduje się na ćwiczenie mięśni ciała, chcąc osiągnąć tym samym określony kanon piękna. Na najgłębszym poziomie prezentujemy ciało poprzez konkretne gesty, mimikę, sposób chodzenia, gestykulowania, stania. Część cech jest jednak niezależna od nas – płeć, wiek, wzrost czy cechy rasowe. Na pozawerbalny przekaz, który nieprzerwanie przez cały dzień nadaje nasze ciało, składa się gigantyczna liczba małych elementów. Aby jednak uczestniczyć w życiu społecznym, już od najmłodszych lat uczymy się kontrolować ciało, prezentować je w sposób ogólnie aprobowany społecznie.
Jak wskazał Erving Goffman, amerykański socjolog i pisarz, przedstawienie siebie w sytuacjach społecznych polega na kontrolowaniu swoich stygmatów, które podzielił na trzy grupy: zeszpecenia ciała, wady charakteru oraz stygmaty rasy, narodowości i religii. Skupmy się jednak na pierwszej z grup. To, co szpetne, tak samo jak to, co piękne, w dużej mierze zależy od kultury, w której żyjemy. Najogólniej więc trzeba stwierdzić, tak jak wskazuje Goffman, że szpetnym będzie element stanowiący różnicę pomiędzy tym, czego oczekujemy, a tym, co posiadamy.
Kanon piękna
Przez swoje nieustanne odsłonięcie twarz stale narażona jest na ocenę. O ile ubiorem możemy do pewnego stopnia zakryć nadwagę, krzywe nogi, blizny czy inne niedoskonałości ciała, o tyle na twarzy widać wszystko. Mijani przez nas ludzie w pierwszym odruchu (choć często to pierwsze wrażenie rzutować będzie na późniejszą całościową ocenę człowieka) oceniać będą właśnie twarz. Dlatego tyle wysiłku wkładamy, aby utrzymać ją w powszechnie przyjętym kanonie piękna. Olbrzymią rolę w tym zakresie odegrały oczywiście mass media, przemysł filmowy i reklamowy. Jednym z najliczniej reprezentowanych tematów reklam są reklamy kosmetyków mających przemienić i udoskonalić nasze ciało. Jednocześnie reklamujący je aktorzy wcale takich udoskonaleń nie potrzebują (niektórzy dzięki naturze, ale większość dlatego, że takie udoskonalenie już przeszli). Twórcy reklam liczą jednak właśnie na to, że ich odbiorca wpadnie na tę właśnie refleksję – „jeśli zastosuję oferowany kosmetyk, będę wyglądał jak aktor/aktorka z reklamy”. I choć na poziomie świadomości przeciętny konsument wie, że do takiej przemiany nie dojdzie, to jednak obietnica zmiany i obsesyjna wręcz chęć wpisania się w społecznie akceptowalny kanon piękna pchać go będą do zakupu. I w tym miejscu mógłbym skończyć moją nieodkrywczą refleksję o tym, jak media nami manipulują. Na szczęście życie stawia o wiele więcej pytań.
Człowiek słoń
Bo co z tymi, których twarz z różnych względów uległa deformacji lub znacznemu oszpeceniu? Jeżeli jest ona naszą wizytówką, to twarze takich osób nie zachęcają do kontynuowania z nimi znajomości. A jednak nie przestają być oni przecież zwykłymi ludźmi.
Z historii wiemy, że osoby dotknięte chorobami twarzy często wystawiane były jako atrakcje w cyrku. Ciekawą refleksję w tym temacie czyni David Lynch, który w jednym ze swoich pierwszych filmów pt. Człowiek słoń (za który nominowany został do Oscara) zajął się przypadkiem Josepha Careya Merricka.
Merrick urodził się w 1862 roku w Anglii, a pierwsze zmiany w ciele zaczęły pojawiać się u niego w wieku trzech lat. Prawdopodobnie jego matka również była w jakiś sposób zdeformowana (wynika to jedynie z notatki w zapiskach rodzinnych). Odrzucony przez macochę i ojca, uznany za zbyt szpetnego, nie mogąc podjąć normalnej pracy fizycznej, stał się cyrkową atrakcją. Dzięki wstawiennictwu dr. Fredericka Trevesa, początkowo zainteresowanego Merrickiem jedynie ze względu na jego ciekawą z medycznego punktu widzenia przypadłość, filmowy „człowiek słoń” znalazł schronienie i właściwą opiekę medyczną. Co więcej, pieczę nad jego losem objęła sama Królowa Wiktoria. To jednak, co najciekawsze i najbardziej poruszające w filmie, to relacja przyjaźni, która połączyła Merricka z dr. Trevesem. Choć początkowo doktor interesował się „człowiekiem słoniem” jedynie ze względów zawodowych (jego prezentacja Merricka dla grupy lekarzy niewiele różniła się od pokazów w cyrku), z czasem odkrył to, co wydawałoby się najbardziej banalne – choroba nie odbiera Merrickowi człowieczeństwa i tym samym możliwości odczuwania takich samych emocji jak ludzie zdrowi. W tej historii widać wyraźnie, jak wielki stygmat ciąży na chorobach ciała, a w szczególności twarzy. O ile poważne choroby narządów wewnętrznych budzą w nas współczucie, o tyle poważne deformacje ciała raczej strach i niechęć.
Wewnętrzne piękno
Kiedy byłem na wolontariacie misyjnym z Fundacją Domy Serca w Chile, wielokrotnie miałem kontakt z osobami niepełnosprawnymi lub cierpiącymi na choroby deformujące ich ciała. W czasie spotkań z nimi niejednokrotnie zdawałem sobie sprawę, jak prawdziwe są słowa Jezusa, że „światłem ciała jest oko” (Mt 6, 22). Nawet bowiem, gdy ograniczenia ciała nie pozwalały na werbalną komunikację ani na gesty, to w oczach tych ludzi można było wyczytać ich myśli i pragnienia.
Pamiętam, jak pewnego dnia, późnym wieczorem przyszedł do naszego domu don Luis. Jego twarz, naznaczona wieloma latami alkoholizmu i spania na ulicy, przypominała tego wieczoru woskową maskę. Czoło zroszone potem i przerażenie w oczach powiedziały mi już wystarczająco. Wiedziałem, że właśnie znowu zaczął pić. On swój dramat wypisany miał na twarzy. W tym wypadku zadziałała ona jak wizytówka. Ktoś, kto go nie znał, odgadłby jego historię alkoholizmu. Ci, którzy go znali, wiedzieli jednak, że jeśli spojrzy mu się głęboko w oczy, to odkryje się prawdę o nim – o jego wrażliwości, uczynności i dobru, jakie w sobie ma.
Podobnie było w przypadku więźniów, których odwiedzałem. Większość z nich miała nieco ponad 20 lat, byli młodymi mężczyznami, ale jednak widać było na nich twarzach, że wiele w życiu wycierpieli. Wbrew filmowemu stereotypowi nigdy nie chwalili się tym, co zrobili, ani nie uważali, że są w więzieniu „za niewinność”. Mogłem tylko domyślać się przestępstw, których się dopuścili. Pamiętam trzech z nich, którzy chcieli przyjąć w więzieniu Pierwszą Komunię. Towarzyszyłem im w ich przygotowaniach, dużo rozmawialiśmy o wierze, mieli wiele pytań. Jednak dzień, w którym przyjęli Najświętszy Sakrament, był dniem, w którym zobaczyłem ich twarz zupełnie odmienioną. Ci groźnie wyglądający faceci, z bliznami na twarzach i tatuażami, nagle wydawali się mieć oblicza dzieci – ciekawych, jak to jest przyjąć Komunię; ufnych, że to, czego doświadczają, jest prawdą; a także pokornych w swoim myśleniu o tym, że nie zasłużyli swoim postępowaniem na taki Dar. I nie przesadzam ani trochę, pisząc, że wyglądali jak dzieci zafascynowane czymś nowym – mieli błysk w oczach, rozdziawione usta i szturchali się nawzajem, pokazując sobie co chwilę jakiś nowy szczegół. Ich zniszczone twarze doznały przemienienia.
Od starożytności ludzkość zwykła utożsamiać piękno z dobrem. Bo przecież to, co piękne i ładne dla oka, nie może być złe moralnie. Takie podejście, mające swoje korzenie w greckiej filozofii, stosowane w odniesieniu do ludzi okazuje się zgubne. Nie trzeba być wielkim znawcą ludzkiej natury, żeby wiedzieć, że pod piękną twarzą mogą się ukrywać, z moralnego punktu widzenia, bardzo złe zachowania. A tym samym najbardziej nawet szpetna twarz skrywać może dobrą duszę. Do takiego właśnie głębszego spojrzenia na człowieka zachęca nas sam Jezus, mówiąc „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Wskazuje tym samym, że to On sam kryje się za fasadą naszej twarzy.
Czy moja twarz to ja?
Nasze twarze są różne – ładne, brzydkie i zupełnie przeciętne. Jak żadna inna część ciała, twarz narażona jest na ocenę i krytykę. I jak z żadnej innej możemy z niej wyczytać stan wewnętrzny człowieka – jego emocje, myśli czy odczucia. Może nam ona zapewnić akceptację społeczną lub wręcz przeciwnie – wyrzucić poza margines społeczeństwa. Jednak nasze człowieczeństwo nie zamyka się w twarzy. Choć podatna jest ona na różnego rodzaju deformacje i oszpecenia, to nie mogą nam one odebrać ludzkiej godności. To ważne, aby pamiętać, że pod twarzą zewnętrzną mamy też tę wewnętrzną, która mówi o nas prawdę.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 2/2025
/ab