O strajkach na Wybrzeżu wiem jedynie ze wspomnień rodziców i podręczników historii. To, że uczono mnie o tym w liceum, to już zasługa czasów po pamiętnym Sierpniu. Gdyby rok 1980 nie zainicjował społeczno-politycznych przemian, być może i tamte zdarzenia, jak wiele innych z naszej historii, zostałyby zepchnięte w niebyt wymuszonej niepamięci.
Ja zaś, jeśli coś sobie przypominam z tamtego roku, to tylko bardzo mgliście, jak odległy sen – niemal irracjonalną atmosferę radosnego oczekiwania w moim domu. Ale może i to jest jedynie echo późniejszych opowieści tych, którzy rozumieli, co się wtedy działo, i uczestniczyli choćby emocjonalnie, oglądając „Dziennik” i znając prawdziwy sens zakodowany w słowach „przerwy w pracy”.
Paradoksalnie, całkiem dobrze pamiętam koniec okresu swobody, czyli stan wojenny w Polsce. Żałuję, że nie urodziłam się kilka lat wcześniej, bo wolałabym, aby moje pierwsze wspomnienia dotyczyły czasu względnej wolności, jaki zapanował na kilkanaście miesięcy, dzięki powszechnemu ruchowi społecznemu, którego początkiem był Sierpień 80.
Tym bardziej pamiętam kolejne lata, ot, chociażby prawie Orwellowski rok 1984, w którym zaczęłam naukę w Szkole Podstawowej im. Janusza Korczaka. I dziś już pewnie nikt nie wie, że musiałam śpiewać po rosyjsku piosenkę o dobroci Włodzimierza Lenina. Choć tego języka w pierwszej klasie nikt z nas jeszcze się nie uczył. Ze ściany nad tablicą straszył orzeł bez korony. Babcia, która po raz pierwszy przyszła na moją wywiadówkę, stwierdziła po powrocie do domu: „Nawet i tam tę kurę musieli wetknąć”. A ja, siedmioletnia, myślałam, że Polska ma w godle państwowym bardziej szlachetnego ptaka! Gdyby nie rok 1989, będący puentą wcześniejszych wydarzeń, pewnie nadal „kurę” nazywałabym „orłem”.
W rygorystycznej atmosferze szkoły, jak na ironię imienia szlachetnego doktora, wytrwałam zaledwie dwa i pół roku. O mały włos nie opuściłabym jej wcześniej, kiedy nauczyciel wychowania fizycznego podpatrzył, jak zbieram ulotki rzucone przy ogrodzeniu boiska. Ich autor nazywał się „Solidarność”. W domu zawsze czekano niecierpliwie na te skrawki prawdziwych informacji. Tymczasem nauczyciel zawlókł mnie do wychowawczyni, która na boku ustaliła, chyba nie wiedząc, iż całkiem dobrze ją słyszę: „Pouczymy dziewczynę, byleby tylko dyrektor się nie dowiedziała”. I tak otrzymałam krótką lekcję światopoglądową, a ulotki na moich oczach zamieniły się w strzępy. Do domu wróciłam zawstydzona i zapłakana, a tam, zamiast mnie utulić, dano mi reprymendę: „Na drugi raz, ciamajdo, zbieraj tak, by nikt cię nie widział”. Co też głęboko wzięłam sobie do serca.
30 lat temu „Solidarność” była autentycznym czynnikiem kontroli społeczne Fot. Dominik Różański
Wy, Polacy…
Kiedy trzy lata temu byłam w Taizé, zadałam pytanie trzem dwudziestoparoletnim osobom ze Szwecji, z Holandii i Francji, z czym im się kojarzy Polska. I, o dziwo, nie usłyszałam, że z fanatyzmem religijnym, antysemityzmem czy homofobią, jak usiłuje się nam wmawiać na każdym kroku.
– Papież.
– Druga Wojna Światowa.
– „Solidarność”.
Ostatecznie, po krótkiej dyskusji, padła napawająca mnie dumą konkluzja:
– Wy, Polacy, zawsze walczyliście o wolność. Albo z Rosjanami, albo z Niemcami, albo z komunistami.
Wtedy nie przewidziałam oczywiście, że za kilka lat podejdę do tematu dziennikarsko, bo najprawdopodobniej pociągnęłabym jeszcze za języki moich rozmówców, ale jak na przypadkową rozmowę młodych Europejczyków, dowiedziałam się aż nadto. Wiedza o wojennych doświadczeniach mojego kraju, czy sylwetka Ojca Świętego, to fakty powszechnie znane, choćby ze szkoły czy z telewizji. Ale znajomość współczesnej historii, w tym ruchu solidarnościowego, to coś, co wykracza poza lansowany nam wizerunek nas samych, jaki powinni mieć przeciętni Europejczycy. Tymczasem okazuje się, że na Polaków nie patrzy się wyłącznie ze zdziwieniem i z niezrozumieniem, jak na istoty z archaicznego plemienia na Wschodzie. Widzi się w nas ludzi, którzy dobrze wiedzą, czego chcą, i są w stanie dążyć do czegoś wartościowego.
Trzydzieści lat temu „Solidarność” wraz z odnowionymi związkami branżowymi oraz odbudowanymi licznymi organizacjami twórczymi i młodzieżowymi stała się autentycznym czynnikiem kontroli społecznej. Przegrała metoda sprawowania władzy oparta na nachalnym promowaniu fałszywej „propagandy sukcesu”, rażącym rozwarstwieniu społecznym, braku reprezentacji interesów ludzi pracy przy podejmowaniu ważnych decyzji gospodarczych – skompromitował się urzędniczy optymizm. Wreszcie zaistniała zorganizowana siła społeczna, czuwająca nad respektowaniem podstawowych praw jednostki. Nastąpiła demokratyzacja życia społeczno-politycznego.
Dziś chyba nie sposób zgadnąć, co by było, gdyby nie zdarzenia Sierpnia 80.
Pokolenie postsolidarnościowe
– Polska bez „Solidarności”? – Uśmiecha się zaczepiona przed wejściem do Kościoła licealistka Marta. – To niemożliwe. Żyję w rzeczywistości, którą ukształtowała „Solidarność” i wolne wybory. Inną trudno mi sobie wyobrazić.
– Może wciąż mielibyśmy komunizm?
– rzuca retoryczne pytanie jej koleżanka.
Bartek, student drugiego roku socjologii, tak ocenia zjawisko wydarzeń na Wybrzeżu:
– Ludzie nareszcie wzięli w swoje ręce odpowiedzialność za losy kraju. Potrafili znakomicie się zorganizować, ponieważ mieli przekonanie o słuszności ich protestu. Skończył się powszechny marazm, czego pozytywne skutki widzimy dzisiaj. Nikt już nie próbuje w tak dużym stopniu manipulować społeczeństwem. Mamy prawo wyboru. Jesteśmy wolnymi ludźmi.
– „Solidarność” walczyła o prawdę, godność człowieka i swobodę wypowiedzi – wymienia po namyśle Ania, świeżo upieczona absolwentka biologii.
– I wywalczyła? – Chcę sprowokować dyskusję.
– No, jasne. Nie widzi pani? Mamy demokrację.
Zamyślam się na moment. Czyżby z wolna dopadała mnie dojrzałość, skoro poddaję się obawom i sumie rozczarowań, które przyniosły ostatnie lata mnie i moim rówieśnikom? Oczywiście z doświadczeń przeszłości i ja wyciągam wnioski pozytywne, ale bezkrytyczny optymizm moich nieco młodszych rozmówców nie chce mi się udzielić. Czy to znaczy, że od tej rzeczywistości „postsolidarnościowej”, jak można nazwać bieżący czas, oczekuję więcej? Być może. Myśląc o strajkujących sprzed pamiętnych trzech dekad, dochodzę do wniosku, że większość protestujących to byli ludzie młodzi, dwudziesto-, trzydziestokilkuletni. Bo jedynie oni mogli odważyć się rzucić na szalę wszystko, przejąć odpowiedzialność nie tylko za egzystencję własnych rodzin, ale także za losy swojego kraju.
Dziś myślimy przede wszystkim jednostkowo. Jeśli o coś walczymy w sferze zawodowej, to wyłącznie o utrzymanie własnego stanowiska pracy. Jeśli walczymy o kogoś – są to nasi najbliżsi. Problemy kolegów zostawiamy ich rodzinom. Czasem uciekamy za liczne granice, nęcące lepszymi zarobkami, niejednokrotnie, na kraniec kontynentu. Kiedyś nie mieliśmy takich możliwości. Na szczęście. W przeciwnym razie może nie byłoby tamtych gorących dni na Wybrzeżu? Może każdy spakowałby walizkę i pojechał szukać sprawiedliwości gdzie indziej?
Dlaczego nie u nas?
Mój kolega z akademickiej ławy udowadniał mi kiedyś, że wyjazd do innego kraju traktowałby jako ostateczność, ale nie mógł go wykluczyć w razie nieznalezienia dobrze płatnej pracy w Polsce. Przekonywałam go, że powinien walczyć za wszelką cenę o swoje miejsce we własnym kraju, bo jest potrzebny tu, a nie tam. W odpowiedzi usłyszałam:
– Tobie to się śnią chyba jeszcze jakieś ideały „Solidarności” – W jego głosie pobrzmiewało coś na kształt pobłażliwości, jaką zazwyczaj obdarza się młodsze, niedoświadczone rodzeństwo. – Ale nasi rodzice co mieli wywalczyć, to wywalczyli. My nie zrobimy już nic więcej. Trzeba brać życie takie, jakie jest.
Trudno nie zauważyć, że duża część dzisiejszych absolwentów wszelkich uczelni podziela poglądy mojego kolegi. Z pewnością pragnienie samodzielnego mierzenia się z trudnymi okolicznościami, jakie napotykamy na naszej drodze zawodowej, należy poczytać właśnie za spuściznę ruchu solidarnościowego. Ale zatrzymanie się w pewnym punkcie spowodowane przeświadczeniem, że dla nas już nic nie ma do zrobienia lub nic więcej w ogóle nie da się zrobić – przeraża. Bo czy historia nie pokazała nam, Polakom, tyle razy, że na zmiany tylko my sami mamy wpływ? Trochę się boję, że jesteśmy pierwszym od dawna pokoleniem, które przyszło na tzw. „gotowe”, trafiając na czas pokoju i względnej ekonomicznej stabilizacji. Jesteśmy w miarę zadowoleni, że dziadkowie i rodzice wszystko podali nam na tacy. Kto ma silne łokcie i nieco sprytu, choć niekoniecznie wystarczające kompetencje, osiągnie więcej. Kto jest psychicznie słabszy i nie daje sobie rady w wyścigu szczurów, spuszcza z tonu albo salwuje się ucieczką, poniekąd też rezygnując z własnych ambicji. Bo skoro tu się nie da, to może uda się tam?
Oddanie głosu w wyborach to jeszcze nie wszystko. Tym bardziej że nasza frekwencja wciąż pozostawia wiele do życzenia. Wszak jesteśmy wolni, nikt już nie stanowi o naszym być albo nie być we własnym kraju i, co najważniejsze, mamy wolną wolę. Co jednak z naszą wolą walki?
Nie wiem, gdzie dziś szukać mojego kolegi. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko tutaj, a nie tam.
Wiara we własną sprawczość
Kiedy patrzę na nasze zbiorowe zachowania w sytuacjach kryzysowych na poziomie społecznym – ot, chociażby powszechny ruch pomocowy dla powodzian, systematyczne dożywianie dzieci z rejonów najuboższych, zaangażowanie na rzecz pogorzelców z Kamienia Pomorskiego w kwietniu 2009 – widzę w tym coś więcej niż tylko stereotypową, słowiańską wrażliwość. Nie pozostajemy obojętni również na losy świata – ofiary trzęsień ziemi czy suszy z najdalszych zakątków globu są nam poprzez swoje cierpienie równie bliskie, co nasi rodacy. Zaangażowanie Polaków uwidacznia się także na poziomie politycznym, względem naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Wspieraliśmy dążenia niepodległościowe Ukrainy, rozumiemy problemy Gruzji, walczymy z reżimem na Białorusi. Miejscom i sytuacjom, w których nie brak polskiej pomocy, mogłabym śmiało poświęcić niejeden artykuł. Na pytania o przyczyny takiego działania osoby najbardziej zaangażowane odpowiadają często: „Ponieważ i nam, Polakom, pomagano wielokrotnie, kiedy tego potrzebowaliśmy”. U podstaw takiego altruistycznego mechanizmu, będącego motorem podobnych akcji, leży duch jedności z cierpiącymi i wiara we własną sprawczość, co pozwoliło trzydzieści lat temu narodzić się „Solidarności”
Kiedy wspominam niedawne zdarzania, jakie miały miejsce na ulicach Polski po katastrofie w Smoleńsku, a następnie manifestowane pragnienie tak wielu obywateli o godne uczczenie ofiar w postaci zasłużonego pomnika przed Pałacem Prezydenckim, widzę analogię do Pomnika Poległych Stoczniowców 1970, który powstał jako realizacja postulatów strajkujących w Stoczni Gdańskiej. Wtedy też było wiele przeciwnych głosów, a jednak ostatecznie monument w postaci trzech krzyży z kotwicami nie pozwala zapomnieć o ofiarach i okolicznościach, w jakich zginęli ci ludzie.
Katarzyna Kasjanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 8-9/2010.