O edukacji włączającej dowiedziałam się dzięki wykładowi w ramach Klubu Ronina i była to bardzo niepokojąca prelekcja. Co prawda już od wielu lat, na zlecenie agend unijnych, elementy edukacji włączającej są wsączane w polski system oświaty, ale wielu (w tym i ja) usłyszało o niej całkiem niedawno. A warto wiedzieć jak najwięcej, bo Polska od września przyspiesza z wdrażaniem tego systemu, który nie przyniósł pozytywnych efektów w żadnym z krajów, gdzie go wprowadzono (prekursorem były tu Stany Zjednoczone) i znacząco obniżył poziom nauki nawet w Finlandii, w której do momentu jego implementacji, szkoły słynęły na cały świat ze znakomitych metod i efektów nauczania.
O cóż tu chodzi? Czy idea równych szans i integracja uczniów z niepełnosprawnościami z dziećmi zdrowymi to taki zły pomysł? I dlaczego buntują się też rodzice dzieci ze specjalnymi potrzebami? Żeby zwizualizować problem wyobraźmy sobie klasę, do której chodzą dzieci zdrowe, w tym wybitnie uzdolnione, dzieci niewidome, niesłyszące oraz takie z dysfunkcjami rozwojowymi i społecznymi. Do tego w obecnej sytuacji także dzieci ukraińskie, jeszcze adaptujące się do nowych warunków i nauki w obcym języku. Ilu nauczycieli wspomagających potrzeba w takiej klasie? Jak efektywnie przekazywać wiedzę tak zróżnicowanej grupie? Jak ją zintegrować? Jak postępować, gdy potrzeby poszczególnych uczniów niekiedy wręcz się wykluczają? Proszę sobie jeszcze dodatkowo spróbować zobrazować koszt dostosowania architektonicznego wszystkich placówek do przyjęcia dzieci z różnymi niepełnosprawnościami.
Szaleństwo? Nie, to całkiem realna niedaleka przyszłość polskiej szkoły. Szkoły, której dotychczasowe oblicze chce się zdemontować używając (nie ma na to innego określenia) uczniów z niepełnosprawnościami. A co myślą o tym ich rodzice? – wielu, najczęściej tych, którzy doświadczyli już „dobrodziejstwa” szkoły masowej, protestuje przeciwko przymusowemu włączaniu ich w taki system szkolnictwa, bo rujnuje to, co dzieci osiągnęły, kształcąc się w systemie szkół specjalnych lub w ramach indywidualnej nauki.
Na alarm biją różni specjaliści, którzy się na edukacji znają, rozszyfrowują nowomowę unijnych dokumentów i śledzą przepływ pieniędzy. Zaczynają się niepokoić co bardziej świadomi rodzice, rośnie sprzeciw wśród nauczycieli. Powstał Ruch Ochrony Szkoły, który zabiega o to, by polskiego systemu nie demontować, ale zachować stan istniejący, oparty o trzy ścieżki edukacyjne: szkolnictwo specjalne, klasy integracyjne oraz szkolnictwo masowe z elementami edukacji włączającej. Minister edukacji zapewnia, że nie planuje się zamykania szkół specjalnych, ale zarazem podbiera się pracujących w nich specjalistów. Ich zadaniem ma być szkolenie nauczycieli ze szkół masowych w zakresie postępowania z uczniami o specjalnych potrzebach, którzy do tych szkół trafią…
Cały ten pomysł, który wydaje się być z kosmosu, ma rodowód sięgający nie gwiazd, tylko agend ONZ-owskich. Unia Europejska jest tu podwykonawcą w ramach globalnego projektu przebudowania szkolnictwa celem kształcenia nowego człowieka przyszłości, z nowymi kompetencjami potrzebnymi nowemu społeczeństwu. Dziś na kompetencje kładziony jest wielki nacisk, kosztem nauczania przedmiotowego, które ma odejść do lamusa. Jesteśmy świadkami procesu tworzenia szkoły, której produktem ma być posłuszny, szybko reagujący na zmiany pracownik (dziś wkręca śrubki, jutro będzie pracował w domu spokojnej starości…), o mocno ograniczonej wiedzy ogólnej. Jak nic kroi się nam nowy wspaniały świat. Niestety póki co nasze władze, szantażowane finansowo przez unijnego nadzorcę, zdają się nie stawiać temu szaleństwu oporu. Cała nadzieja w zdrowym rozsądku i woli działania świadomych oraz dobrze zorganizowanych rodziców i nauczycieli, może też i w tym, że w Polsce jednak ostatecznie zabraknie funduszy na takie potężne przedsięwzięcie. No i nie zapominajmy też o fakcie, że dotąd plany przebudowy świata za każdym razem brały w łeb.
/mdk