Z cyklu: Pióro rzeczy znalezionych
… a jednak finalnie większe szczęście spotkać Jej nie mogło. Tak, to paradoks. Boży paradoks. Poruszyła mnie historia życia Sudanki, którą w 1992 r. beatyfikował Papież Jan Paweł II, którą każdego 8 lutego wspominamy liturgicznie jako św. Józefinę Bakhitę. Życie postaci, o której za chwilę więcej powiemy, to właściwie gotowy scenariusz na poruszający film religijny. To, czego doświadczyła i jak na to zareagowała właściwie nie wymaga żadnego komentarza, jedynie jakiejś formy kontemplacji.
Kiedy miała ok 10 lat, została porwana i dostała się do arabskiej niewoli. Traumatyczne zdarzenie przyczyniło się min. do częściowej utraty pamięci. Dziewczynka nie mogła przypomnieć sobie nawet swojego imienia. Wówczas oprawcy nazwali ją Bakhita, co w języku arabskim znaczy: „szczęściara”!!! Czy można wyobrazić większe szyderstwo i bezczelność?! Nazwano tak osobę, której udziałem stały się w zasadzie wszystkie udręczenia duchowe i psychosomatyczne, jakich może doświadczyć osoba będąca w niewoli. Oprócz szyderczego przydomka, została naznaczona również tatuażem, wyciętym brzytwą, a utrwalonym poprzez posypanie świeżej rany solą. Jej życie odmierzały kolejne sprzedaże nowym właścicielom, gdzie doznawała kolejnych cierpień i upokorzeń. Gehenna zakończyła się w chwili wykupu przez włoskiego konsula, który zabrał ją, wówczas już młodą kobietę, do swojego kraju, jako pomoc domową. Jednocześnie została skierowana do Zgromadzenia Córek Miłosierdzia, gdzie miała być kształcona i katechizowana. Tam, po kliku miesiącach przyjęła sakramenty chrztu i bierzmowania, a na znak nowego życia otrzymała nowe imię – Józefina. Świadkowie tych wydarzeń widzieli jak wielkim szczęściem dla około 20-letniej Bakhity była wiara i możliwość służenia Bogu. Zgodnie z włoskim prawodawstwem, jako osoba wolna, mogła się cieszyć swobodą i doczesnym życiem. Postanowiła jednak oddać je Stwórcy. W 1896 r., po wstąpieniu do o Zgromadzenia Sióstr Kanosjanek w Wenecji, złożyła śluby zakonne. Tam kilkadziesiąt lat służyła Bogu i ludziom gorliwą modlitwą, pokorną pracą fizyczną oraz posługiwaniem i wspieraniem najbiedniejszych. Po ciężkiej i długiej chorobie zmarła w 1947 r. O jej wielkiej wierze i pokorze świadczą min. zachowane w pamięci świadków słowa. Wspominając swoje dramatyczne dzieciństwo i młodość, powiedziała: "Gdybym spotkała tych handlarzy niewolnikami, którzy mnie porwali, a także tych, którzy mnie torturowali, uklękłabym przed nimi i ucałowałabym im ręce, ponieważ gdyby się to wszystko nie wydarzyło, nie byłabym teraz ani chrześcijanką ani zakonnicą..." A o zbliżającym się kresie życia mówiła: "Gdy ktoś bardzo kogoś kocha, gorąco pragnie być blisko tej osoby: czemuż zatem tak bardzo boicie się śmierci? Śmierć wiedzie nas do Boga!"
Po ludzku trudno zrozumieć, jak można było się podnieść po tak wielkiej traumie i wieść, zapewne niełatwe, ale szczęśliwe życie.
W perspektywie wiary trzeba odnotować jeszcze przynajmniej dwa ważne fakty. W 2015 r. papież Franciszek ogłosił liturgiczne wspomnienie Józefiny Bakhity, przypadające na 8 lutego, Międzynarodowym Dniem Modlitwy i Refleksji nt. Walki z Handlem Ludźmi. Możemy zatem wierzyć, że osoby doświadczające tak niewyobrażalnych cierpień, mają najlepszą z możliwych świętych orędowniczek, bo znającą ich udrękę z własnego życia. Piękną glosę do życia świętej dopisał Papież Benedykt XVI. W Encyklice „Spe salvi” wspomniał o niej, jako przykładzie osoby, która zespoliła w jakąś mistyczną jedność swoją nadzieję i wiarę i dlatego doznawszy biczowań i upokorzeń jak jej Pan, mogła niczym „Dobry Łotr” znaleźć się z Jezusem w raju.
A więc jednak… szczęściara!
Źródło informacji o Świętej Józefinie Bakhicie: www.siecbakhita.com, www.brewiarz.pl
/mdk