Nie udawajmy, że żyjemy gdzie indziej

2022/06/8
AdobeStock 335587230
Fot. Adobe Stock

Inspiracją do konstrukcji niniejszego głosu w dyskusji na temat naszego tu i teraz jest dla mnie idea zawarta w tytule eseju Andrzeja Trzebińskiego, opublikowanego w roku 1942 w czasopiśmie „Sztuka i Naród”. Tekst nosił tytuł „Udajmy, że istniejemy gdzie indziej”. Upłynęło wiele wody we wszelkich rzekach, ale jedno od roku 1942 pozostaje niezmienne, a jest to pokusa życia jakby poza tym, co dzieje się obok nas. Narracja autora tamtego eseju jest drastyczna. Od kultury owej rzeczywistości wymaga on podejścia ostrego: rzeczywistości nie można ignorować, ale to też nie może oznaczać po prostu zwyczajnej ucieczki w… nic. Do tego, co dzieje się wokół nas w każdej sferze życia, musimy się jakoś odnosić. Do świata trzeba mieć podejście twórcze. Wynika to ze zdrowego rozsądku. Udawanie, że istniejemy gdzie indziej, nic nam po prostu nie da.

Końca historii nie było

Powtarzanie starych tez Fukuyamy o końcu historii, który miał nastąpić gdzieś tam w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, trąci myszką, a na pewno jest nudne. Niemniej do czegoś jednak trzeba się odnosić, choćby jako do przykładu pokazującego, jak ta część ludzkości, która miała ciepłą wodę w kranie i gaz w rurach, oszukiwała samą siebie. W czasie kiedy rzeczony historiozof konstruował swą tezę, widać było, że rzeczywistość do niej nie pasuje. Ale co tam, pewne rzeczy ignorowano, inne interpretowano w sposób taki, by pasowały do rzeczonej narracji. Poza tym wszystkim idea owego końca, która chyba rozwijała się poza samym autorem, coraz bardziej przybierała postać materializmu dialektycznego, ubranego w szaty postmodernizmu. Konserwatyści, którzy mówili, że na degrengoladzie moralnej nic się nie zbuduje, byli uciszani już to zarzutami o „mowie nienawiści”, już to środkami bardziej drastycznymi, jeśli ich głos przebijał się do szerszej, czytaj: masowej, grupy odbiorczej. Zwolennicy końca nic sobie nie robili ani z wojen schyłku ubiegłego wieku, które były klasycznym przedłużeniem dotychczasowych konfliktów, ani z coraz bardziej widocznych linii napięć na granicach ścierania się cywilizacji. Tak się składa, że twórca teorii o wielości cywilizacji był Polakiem. Feliks Koneczny, bo o nim mowa, już w latach 30. i 40. ubiegłego wieku opracował swą teorię, której potem nie było komu kontynuować. Obecna była tylko dzięki niszowym, podziemnym bądź emigracyjnym publikacjom, a ludzie, którzy próbowali przez konecznikańskie okulary patrzeć na świat, w najlepszym razie uważani byli za „szurów”. Po roku 1989 zainteresowanie Konecznym jakby odżyło. Tu i ówdzie mówiło się o jego dorobku. Niemniej dyskusje te nie wyszły poza niszę – określmy ją mianem katolicko-narodowej. Myśl krakowskiego profesora nie była jakoś twórczo rozwijana, a jedynie upowszechniana. Niemniej ci, którzy w Polsce czytali Konecznego i o nim dyskutowali, wiedzieli, że nie zanosi się na koniec historii, chyba że ten w rozumieniu eschatologicznym. Nie było więc tak, że głosiciele kolejnych etapów postępu i globalizacji nie mieli adwersarzy. Niemniej łatwiej było udawać, że się żyje gdzie indziej, niż się rzeczywiście żyje, szczególnie że jeżeli przyrówna się te okoliczności do realiów pisarskich Trzebińskiego, owo życie dookolne było po prostu wygodne. Było ciepło, sucho i dostatnio, a propaganda wszystkim wmawiała, że jest bezpiecznie. Jednak rzeczywistość coraz mocniej trzeszczała. Dziury w Titanicu były coraz bardziej niebezpieczne, ale skoro orkiestra grała, wszyscy bawili się jakby nigdy nic.

Cywilizacje a geopolityka

Kiedy w roku 2001 runęły wieże World Trade Center, nagle w dyskursie światowym wrócił problem cywilizacji i pęknięć między nimi. Nie stało się to za sprawą Konecznego, ale niejakiego Samuela Huntingtona, który w 1996 roku opublikował tom, w którym zdawał się polemizować ze zwolennikami teorii o końcu historii. Jego „Zderzenie cywilizacji” zdawało się być do tego stopnia podobne do pracy Konecznego „O wielości cywilizacji”, że niektórzy sugerowali Huntingtonowi plagiat. Szczególnie że nigdzie się do angielskiej wersji książki naszego rodaka nie odniósł. Prawda na ten temat na razie jest nie do ustalenia, ale sama kwestia wróciła. Na Zachodzie pojawił się głos odnoszący się do tego, że różnice cywilizacyjne będą generować konflikty pomiędzy wielkimi zrzeszeniami ludzkimi. W postaci bardzo uproszczonej, propagandowej, tezy te zostały sprowadzone do problemu starcia świata zachodniego z islamem. Ta rzeczywistość zapełniła pierwsze strony gazet i ekrany telewizorów. Kraje islamskie stały się też obszarem wysiłków militarnych Zachodu. Dziś widzimy, że kilka lat wojen na Bliskim Wschodzie, wielkie rewolucje w krajach północnej Afryki i inne operacje „pokojowe” Zachodu niczego albo prawie niczego nie dały. Stały się one szeregiem konfliktów zastępczych, które coś pokazywały, ale do niczego nie prowadziły. Były to konflikty o ropę, o inne surowce strategiczne czy wreszcie walka o terytoria, które były ważne z powodów geopolitycznych.

Pojęcie „geopolityki” w środowiskach uważających, że „żyją gdzie indziej”, było i pewnie jest jeszcze bardziej „wyklęte” niż „cywilizacja” definiowana jako metoda ustroju życia zbiorowego. Sam termin zaistniał, zdaje się, w czasach I wojny światowej, a wymyślony został bodajże przez szwedzkiego politologa Rudolfa Kjellena. Nie miejsce tu na szczegółowe omówienie zakresu tematycznego tego pojęcia. Kwestia jest bardzo szeroka, definicji „geopolityki” jest kilka. Tutaj przyjmę, że w praktyce oznacza ona powiązanie pomiędzy panowaniem politycznym czy militarnym nad określoną przestrzenią i potęgą wynikającą z tego faktu. Logika tego podejścia jest niezwykle stara i wbrew pozorom opiera się na zdrowym rozsądku z punktu widzenia władzy budującej ośrodek siły. Na przykład potęga kogoś, kto panuje nad cieśninami Bosfor i Dardanele, jest znacząco większa, niż wielkość terytorium, zarówno morskiego, jak i lądowego, jakie to panowanie ze sobą niesie. Z drugiej strony, każde państwo jakoś definiuje swoje ziemie i stara się dążyć do tego, by posiadać takie obszary, w których będzie się czuć bezpiecznie lub też za pomocą których może kontrolować innych.

Wojny przełomu wieków i te, które nastąpiły po zamachu na World Trade Center, pokazały, że geopolityczne podejście do świata się nie zdezaktualizowało. Z tym że uwaga większości obserwatorów skupiona była tylko na określonych punktach. Chociaż byli i tacy, którzy przyglądali się również nam.

Nie byliśmy niewidzialni

To nie jest tak, że lansowana przez wielu naszych polityków teza o tym, że polityka to zabezpieczenie „ciepłej wody w kranie”, powodowała, że nikt się nami nie interesował, tak jak w wieku XVIII przysłowie „Za króla Sasa, jedz pij i popuszczaj pasa” nie czyniło Rzeczypospolitej silniejszą. Tak wtedy, jak i w wieku XX niektórzy wewnętrzni publicyści mówili o tym, że takie konsumpcyjne podejście do dobra wspólnego pacyfikuje mentalność oraz stępia narodowe zmysły.

Niemniej byli tacy geopolitycy, czy raczej stratedzy, którzy wiedzieli, że z taką polityką Polska będzie musiała kiedyś skończyć, bo rzeczywistość będzie tego wymagała, w tym także interesy mocarstw globalnych. W ten sposób chyba należy odczytywać dotyczące Polski fragmenty książki George’a Friedmana „Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek”, pracy nieco dziwacznej, a przez to nie potraktowanej za poważnie. Kolejną książką tego autora była „Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy”. Publikacje ujrzały światło dzienne na przełomie pierwszej i drugiej dekady obecnego stulecia. Tezy autora są o tyle ważne, że nie jest to jakiś akademicki intelektualista, a założyciel i dyrektor Strategic Forecasting, Inc., (Stratfor) – prywatnej, acz bardzo wpływowej amerykańskiej agencji wywiadu, będącej ponoć cieniem CIA.

Nie ma tu miejsca na omówienie jego tez, ale warto przypomnieć, że przywołuje on przestrzeń pojagiellońską jako pomysł na Europę Środkową. Wskazuje na rolę Polski w tym obszarze i jego znaczenie dla interesów Stanów Zjednoczonych. Przez pryzmat niektórych z tych tez możemy patrzeć na obecny konflikt na Ukrainie i w tym kontekście próbować definiować naszą politykę. Nie będę się jednak na tym skupiał, choćby z powodu szczupłości miejsca. Rzecz zostawię do rozważenia potencjalnemu Czytelnikowi.

Jedno jest pewne. Rosyjski atak na Ukrainę i postawa Stanów Zjednoczonych w najbliższym czasie będą mieć kluczowe znaczenie dla przyszłości całego tego obszaru, w tym przede wszystkim Polski. Dobrze by było, aby wykorzystując takie pojęcia, jak interes narodowy, geopolityka czy cywilizacja, nasi politycy zajęli się tworzeniem wyrazistego korpusu działań strategicznych, bo żyjemy tu i teraz, a nie gdzie indziej.

/em

Piotr Sutowicz

Piotr Sutowicz

Historyk, zastępca redaktora naczelnego, członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Piotr Sutowicz #kwartalnik Civitas Christiana #e-civitas #historia #niewidzialni #udawanie
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej