Rodzina jest dziś na ustach wszystkich. Badania pokazują, że dla blisko 90 procent Polaków stanowi najwyższą wartość. Nie ma polityków – nawet wśród przedstawicieli liberalnej lewicy – którzy odważyliby się na wypowiedź przeciwko rodzinie. A jednak obraz polskiej rodziny na progu drugiej dekady XXI wieku nie maluje się nam w zbyt jasnych barwach. Czyż nie zakrawa to na paradoks?
Fot. Artur Stelmasiak
Za rodzinę uchodzi dziś zarówno tradycyjny związek kobiety i mężczyzny oparty na małżeństwie i owocujący mniej lub bardziej licznym potomstwem, jak i zwykły konkubinat. Rodziną jest dziś nazywane bezdzietne (podkreślę: z wyboru!) małżeństwo realizujące się w pracy zawodowej, a także rodzina niepełna czy raczej monoparentna, w której matka świadomie rezygnuje z udziału ojca w wychowaniu dzieci. Do miana rodziny pretendują nawet związki homoseksualne, które coraz śmielej domagają się prawa do adopcji.
Oznacza to, że rodzina w tradycyjnym kształcie traci monopol na swoją nazwę. Nie wykluczone też, że niebawem zostanie zrównana w prawach ze wszystkimi związkami ludzkimi, które zapragną nazwać się rodziną. Wszystko to jest przejawem wielkiego kryzysu rodziny w dzisiejszym społeczeństwie, którego kultura zdaje się promować jednostkę wolną od wszelkich zobowiązań wspólnotowych.
Dlatego też przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w sferze kulturowej. Czynnik polityczny odgrywa tu rolę drugorzędną, która polega jedynie na prawnym sankcjonowaniu zachodzących przemian. Nie jest to dobra wiadomość dla tych, którzy są przywiązani do tradycyjnego modelu rodziny i mają nadzieję, że w sprzyjających okolicznościach politycznych uda się poprzez odpowiednie prawodawstwo położyć tamę tym przemianom. Jeden z polskich publicystów, jawnie deklarujący się jako zwolennik liberalizmu, pyta wprost, co jest złego w rodzinie, która będzie się składała z pary homoseksualistów i zamieszkującej z nimi starszej osoby oraz trójki wychowywanych przez nich dzieci. Przecież taka rodzina spełnia wszystkie zasadnicze funkcje, a powodzenie procesu wychowania i tak zależy od jakości relacji, jakie wiążą jej członków, a więc od miłości lub jej braku.
Pomijając już kwestię funkcji prokreacyjnej, z całą pewnością można powiedzieć, że taka rodzina nie byłaby w stanie spełniać jednego z zasadniczych zadań, jakie stoją przed rodziną, a mianowicie przekazywania odpowiednich wzorców kulturowych, jakie są niezbędne w procesie wychowania. Łatwo sobie wyobrazić, jaki obraz rodziny powstaje w świadomości tak wychowywanych dzieci. Jest to obraz dowolnej konfiguracji osób, które łączy ze sobą jedynie więź emocjonalna. Jakiekolwiek zakłócenia w obszarze tej więzi zagrażają rozpadem takiej rodziny w stopniu daleko większym aniżeli ma to miejsce w przypadku rodzin tradycyjnych.
Zaprezentowany tu pogląd jest chyba najbardziej jaskrawym przejawem kryzysu, w jakim znalazła się dziś rodzina. Takie myślenie właściwie pozbawia rodzinę sensu istnienia, a już na pewno odbiera jej uprzywilejowaną rolę jako najbardziej podstawowej instytucji społecznej.
Nic dziwnego zatem, że zmniejsza się stale u nas skłonność do zawierania małżeństw. W 1994 roku po raz pierwszy w historii Polski było ich zawartych mniej niż przeprowadzonych rozwodów. Od tamtej pory tendencja ta tylko przybiera na sile i wszelkie wyjaśnienia w rodzaju tych o stałym wydłużaniu się procesu kształcenia, o wymogach dyspozycyjności od pracowników na rynku czy o rywalizacji płci o pozycję zawodową – są właściwie bez znaczenia. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest wzrost urodzeń pozamałżeńskich i towarzysząca temu zjawisku akceptacja ze strony młodego pokolenia. Dziś co piąte dziecko rodzi się poza małżeństwem, a półtora miliona dzieci wychowuje się w rodzinach niepełnych.
Natomiast najważniejszy wskaźnik, czyli wskaźnik urodzeń (1,24), sytuuje nas na ostatniej pozycji w Europie. Gdy do tego dodamy coraz powszechniejszą akceptację dla rozwodów (dziś na 100 zawieranych małżeństw przypadają 33 rozwody), to przestaniemy się dziwić, że według ostatniego raportu ONZ Polska ma stracić do 2050 r. 20 procent ludności.
Powtórzmy jeszcze raz. Przyczyny tego stanu rzeczy nie są w pierwszym rzędzie przyczynami natury politycznej, ekonomicznej czy militarnej. Mają one charakter kulturowy. Są efektem naszych swobodnych decyzji. Polityka państwa, nawet w sferze społecznej i prawodawczej, pełni tylko rolę wspierającą lub osłabiającą dokonujące się przemiany.
Powinniśmy się domagać coraz to bardziej śmiałych rozwiązań w sferze polityki rodzinnej i bronić prawodawstwa chroniącego uprzywilejowaną pozycję rodziny, ale nie możemy zapominać kulturze, która ostatecznie warunkuje nasze decyzje. Przecież to nie jest tak, że jedynie brak przedszkoli i niechęć podawców do młodych matek powoduje spadek liczby zawieranych małżeństw i rodzących się dzieci. Rodzina potrzebuje dziś wsparcia przede wszystkim ze strony kultury.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 04/2010.