Żeby jakoś zacząć niniejszy felieton od razu powiem, że nie mam wiedzy na ten temat, ale samo stwierdzenie, że „nie byli” jest tu kluczowe. Zajmuję się tą kwestią, ponieważ poniekąd zobowiązałem się do tego pisząc o wypowiedzi generała "Bena" Hodgesa z 4 września o przypuszczalnym rozpadzie Federacji Rosyjskiej, który w jego mniemaniu ma wkrótce nastąpić.
Omawiając pogląd generała zwróciłem uwagę na to, że stwierdził on, iż Amerykanie nie byli przygotowani na rozpad ZSRR. Myślę, że generał w tym temacie nie ma zamiaru nikogo dezinformować. Osobiście zaryzykuję twierdzenie, że w USA bali się kompletnego rozpadu ZSRR, a w każdym razie bała się tego ekipa decyzyjna.
Oczywiście Stany zaakceptowały pęknięcie tzw. żelaznej kurtyny, zjednoczenie Niemiec, wyjście ze strefy wpływów Rosji krajów uznawanych za realnie niepodległe, tzn. takich, którym nie odmawiano prawa do samostanowienia. Skorzystała z tego np. Polska i kraje strefy na południe od Karpat. Wydaje się, że na to Stany były przygotowane - wygłoszę tu tezę graniczącą z pewnością, że maczały w tym ich przejściu z obozu do obozu palce, czy też wzięły udział w swego rodzaju targu.
Do tej pory wszystko gra. Wypowiedź generała dotyczy raczej krajów położonych w wewnętrznej strefie ZSRR. Daje on do zrozumienia, że Amerykanie nie wiedzieli co zrobić z aspiracjami narodowościowymi społeczeństw krajów bałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii, choć te, z lekkim poślizgiem załapały się na przynależność do Zachodu, zarówno do NATO jak i UE. Nie potrafili się odnieść do procesów narodowo i państwowotwórczych Białorusinów i Ukraińców, więc tym bardziej nie mieli pomysłu na Czeczeńców, Buriatów, Tatarów i różne ludy, które mogłyby tworzyć państwowość Idel-Uralu. Sytuacja etniczna i społeczna zmierzchającego ZSRR na pewno była skomplikowana, na obszarze państwa kotłowały się różne tendencje, często między sobą sprzeczne. Być może tu leży klucz do czegoś, co Hodges nazywa brakiem przygotowania - był to swoisty rodzaj lenistwa, uznanie, że najlepiej niech się osłabieni Rosjanie sami z tym wszystkim męczą.
Żeby było uczciwie zaznaczę na marginesie, iż nasza polska klasa polityczna też nie miała pomysłu na stanowisko względem idei Wschodniopolskiej Republiki Radzieckiej, na którą miały się składać ziemie ZSRR należące przed wojną do II RP, ba nie było woli wsparcia polskiej mniejszości na Litwie i jej działań na rzecz autonomii narodowościowej w nowo powstającym państwie litewskim. To co robiono było raczej bezładną ucieczką od odpowiedzialności za politykę wschodnią, odbywającą się pod hasłem popierania dążeń wolnościowych nowo powstających państw, tak jakby jedno stało w sprzeczności z drugim - po prostu nie było koncepcji, albo ktoś nie kazał jej mieć. Nie chodzi mi tu o żadne rewindykacje czy rewizjonizmy, a o plan.
Być może Amerykanie nie mieli rozeznania, a ich ośrodki analityczne przestraszyły się radykalnej zmiany wektorów, sytuacji, w której starego, znanego, jak im się wydawało, wroga po prostu zabraknie. Wygląda to tak, jakby Reagan i jego ekipa mieli plan na zniszczenie ośrodka siły eksportującego imperializm komunistyczny. Prezydent Stanów wykonał coś w rodzaju spłaty długu względem Polski, do którego widocznie się poczuwał, ale nie było nowego pomysłu na całość. Być może w ramach owego handlu, o którym wspomniałem, coś komuś obiecano w ramach nowego status quo, i obietnicy dotrzymano, nawet przy zmienionych warunkach.
Zaangażowanie Amerykanów w wojnie na Ukrainie pokazuje, że mają tam jakiś plan, a generał od niechcenia daje do zrozumienia, że trzeba go wykonać, by nie powtórzyć jakiegoś błędu, używa nawet dość znaczącego słowa na określenie procesu, który trzeba wykonać, brzmi ono: deimperializacja. Trochę strach się bać, ale pola manewru w tej sytuacji nie widać.
/mdk