„Muzyczka marsza rżnie! Wojna! Pieniążki sypią się! Wroga bij w imię Boga, za cudzą kieszeń oddaj młode życie swe!” – z właściwym sobie podejściem do życia śpiewał ongiś Stanisław Grzesiuk. I choć jego twórczość była tyleż wpadająca w ucho, co polana ateistycznym sosem, to w tej piosence zawarł pewną uniwersalną, wartą rozważenia prawdę. Gdy jedni cierpią, inni zyskują. Gdy jedni giną na wojnie, inni odcinają z tego tytułu kupony. Dlatego właśnie to ironiczne zawołanie z refrenu postanowiłem uczynić wstępem do mojego tekstu. Pójdę jednak krok dalej i spróbuję wykazać, że wojna ma też swoje… zalety. Ale spokojnie: spróbuję tę tezę wytłumaczyć po katolicku. Zaniepokojonych zachęcam zatem do przeczytania rozwinięcia i zakończenia.
Wojna to… postęp
W bodaj najważniejszej książce George’a Orwella, Rok 1984, pojawia się słynne hasło „Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła”. Zamieszczam je tytułem małej dygresji, bo pokazuje nam to, jak ważne są słowa oraz znaczenia, jakie im nadajemy. Bawiąc się w takie przeinaczanie, zaproponuję nieco zmienioną wersję: „Wojna to postęp”.
Tyle tylko, że jak się nad tym głębiej zastanowić, to w sloganie tym nie ma przekłamania. Nie czarujmy się: wojna oznacza postęp, jeżeli zawęzimy się do aspektu technologicznego. Najbardziej skrajnym przykładem jest II wojna światowa. U jej zarania największe mocarstwa dysponowały bronią, która zaledwie 6 lat później w zasadzie do niczego się nie nadawała. Tych kilka lat pozwoliło na przeskok umożliwiający np. rakietowe bombardowanie Londynu z kontynentalnej Europy czy globalną projekcję siły przez USA przy użyciu bombowców strategicznych przenoszących głowice jądrowe. Wojska pancerne przesiadły się z czołgów lekkich, ledwie wytrzymujących ostrzał z broni ręcznej, do solidnie opancerzonych i potężnie uzbrojonych pojazdów. Wreszcie – zwłaszcza Stany Zjednoczone, zwane nieprzypadkowo Arsenałem Demokracji, doznały niesamowitego przyspieszenia gospodarczego, wynikającego m.in. z opracowania nowych sposobów zarządzania produkcją.
Trzeba odnotować, że jeśli przyznamy, że wojna = postęp technologiczny, to niestety źle to świadczy o naturze ludzkiej. Może nieco przesadzę, ale skoro potrzeba matką wynalazku, to wychodzi na to, że podstawową potrzebą człowieka jest posiadanie zdolności do uśmiercenia bliźniego. Okresy wojen, zarówno gorących, jak i zimnych, sprawiają, że pojawia się wola polityczna, by zaprzęgać mocarne umysły do tego, by pracowały nad rozwojem techniki. Część tych wynalazków po jakimś czasie jest transferowana na rynek cywilny. Żeby była jasność: nie twierdzę, że wszystkie wynalazki powstały w czasie wojen. Nie jest to także pochwała wojny. Lepiej by było, żeby ośrodki badawcze nie potrzebowały tego rodzaju „motywatora”. I wreszcie należy odnotować, że wojna dla jednych będzie oznaczać postęp technologiczny, a innym przyniesie śmierć, zniszczenie, biedę, głód. Jak w tytułowej piosence.
Bojowaniem jest życie człowieka
Gdy piszę, że zaletą wojny jest napędzanie rozwoju, nie oznacza to oczywiście, że postrzegam ją jako coś pozytywnego. Na tej samej zasadzie można by bowiem odnotować, że w niewielkiej części ludzi wojna „obudzi to, co najlepsze”. Funkcjonuje takie stwierdzenie, że trudny czas konfliktu wywołuje w ludziach to, co najgorsze, ale czasami właśnie także dobre rzeczy. Tragiczne okoliczności jednych pchają do podłości, innych do ofiarowania siebie, czasami aż do granicy męczeństwa. Nadal nie zmienia to faktu, że wojna obiektywnie jest zła.
Ale chciałbym zaproponować także refleksję nad innym rozumieniem starć międzyludzkich. Powyżej rozważałem wojnę w dosłownym jej znaczeniu, jako walkę armii różnych państw i związanych z nią cierpień ludności. Ale „małe wojny” toczymy codziennie, także w czasach pokoju.
„Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka?” – pyta Hiob. Ciągle o coś w życiu zabiegamy, o coś walczymy. Podstawową walką, będącą chrześcijańskim przykazem, jest walka z samym sobą, z własnymi wadami i słabościami. O tej prawdzie przypomina nam Kościół, proponując podjęcie pokuty, postu. A jeśli za prawdę przyjmiemy, że wojna rodzi się w sercach ludzkich, zaczyna się od nienawistnych słów, to walka o lepszą wersję siebie staje się nie tylko obowiązkiem chrześcijańskim, ale także po prostu ludzkim.
Wojna światów
W naszą codzienność wpisana jest także walka o poglądy. Jest ona nasycona różnego rodzaju „-izmami”, a także motywacjami wynikającymi z wychowania, przyjmowanych przez nas wartości, wyznawanych religii. Osobną kwestią, wymagającą kilku zdań omówienia, jest kwestia walki politycznej. Czasami brzmi to już jak frazes, ale za każdym razem warto podkreślać: wszystko tutaj zależy od tego, jak rozumiemy politykę. Czy jako starcie w celu uzyskania i utrzymania władzy, czy jako realną troskę o dobro wspólne? Z pierwszej definicji wprost wynika to, co nazywamy upartyjnieniem życia publicznego. Przykładów jest wiele: od nienawistnego języka w mediach po nieraz jeszcze ostrzejsze dyskusje przy stole wigilijnym. Zamiast członkami jednego narodu stajemy się plemionami, które za swojego wodza gotowi są walczyć, choćby i z członkami własnej rodziny.
Kwestia wnikania partii politycznych w nasze życie przekłada się na język i w ogóle na sposób debaty publicznej. Konflikty, starcia poglądów były od początku ludzkości i toczą się do dziś. Czy będą obecne także w przyszłości? O tym za chwilę. Na razie chciałbym zwrócić uwagę na to, że do pewnego momentu takie starcie jest ze wszech miar pożądane. Dyskusja, dialog, wymiana doświadczeń, budowanie wniosków na bazie rozmowy – takie podejście do różnic z pewnością jest motorem dobrze rozumianego postępu. Dopóki debata odbywa się z poszanowaniem drugiej strony, z próbą zrozumienia jej motywacji, wreszcie z realną chęcią wysłuchania, co ma nam do powiedzenia – jest dobrze. Zatem „Niech żyje wojna” to zbyt mocne słowa, ale „Niech żyje starcie poglądów” brzmi już całkiem sensownie.
Problem się zaczyna, gdy wymiana zdań idzie za daleko, gdy w grę wchodzą emocje. Stawiam tezę, że obecnie najmocniejszym motorem takich zachowań jest walka partyjna. Z góry idzie przykład prowadzący do tego, że ludzie z różnych grup, z różnych baniek nie potrafią ze sobą rozmawiać, tylko obrzucają się wyzwiskami, często zanim w ogóle zrozumieją, czego tak naprawdę chce druga strona. Wielką odpowiedzialnością polityków, ale także ludzi mediów i nauki, jest budowanie atmosfery sprzyjającej efektywnej wymianie poglądów. Jak to wygląda w praktyce? Przykładem niech tym razem będą główne media…
Gdy przyjdzie, czy znajdzie na ziemi… walkę?
Parafrazując słowa z Ewangelii Łukasza, chciałbym podać ostatnią refleksję. Może jest to strzał zupełnie chybiony, ale zastanawiam się, czy w kolejnych pokoleniach debata publiczna nie stanie się ani bardziej zaciekła, ani bardziej budująca. Może po prostu… zniknie?
Jakkolwiek szumnie to brzmi, to żyjemy w czasach postpandemicznych oraz w okresie niebezpieczeństwa masowego uzależnienia od urządzeń elektronicznych, zwłaszcza smartfonów. Te dwa czynniki składają się na degradację więzów międzyludzkich, widzianą chociażby na poziomie stowarzyszeń. Jednak podobne procesy zachodzą na liniach dużo krótszych, tj. w rodzinach, w relacji małżonków do siebie czy do własnych dzieci. Jeśli ten trend się utrzyma, to nie jest bardzo futurystyczną wizja świata, w którym debaty nie ma, bo po prostu nikogo nic nie interesuje i nikomu nic się nie chce. Nie ma wymiany myśli, bo za ludzi myśli smartfon, który mówi „jak żyć” przy użyciu kolejnej aplikacji. Świat taki byłby skutkiem zaprzęgnięcia postępu technologicznego do działania na rzecz niespotykanej dotąd w historii inżynierii społecznej. Posiadanie własnych poglądów stałoby się przywilejem wąskiej grupy, w większości zapewne będącej w gremium zarządzającym tą całą bezmyślną magmą. A mieliby o tyle łatwiej, że w tej wizji na żaden bunt mas się nie zanosi.
Tekst pochodzi z kwartalnika Civitas Christiana nr 3 / lipiec-wrzesień 2023
/ab