Gwatemala to kraj mały, ale bardzo różnorodny, tak pod względem kultury, jak i krajobrazu oraz klimatu. Niektórzy nazywają go południowym przedłużeniem Meksyku, ale to coś znacznie więcej.
Znajdziemy tam zarówno plemiona Majów, niektóre wciąż żyjące na sposób tradycyjny, Metysów, potomków Europejczyków w prostej linii, jak i ludność Garifuna, która pochodzi od czarnych niewolników przywiezionych z Afryki na Karaiby oraz rdzennych ludów Wysp Karaibskich i Ameryki Południowej. Mimo niewielkich rozmiarów, w Gwatemali mieszczą się góry, wyżyny o łagodnym klimacie, subtropikalne dżungle okalające majestatyczne ruiny Tikal i El Mirador, a także równikowe wybrzeże karaibskie, porośnięte lasem deszczowym. Nic dziwnego, że kraj ten zdobywa coraz większą popularność wśród turystów, a nawet tzw. digital nomadów, czyli osób pracujących zdalnie z dowolnego zakątka świata. Jak zwykle, jeżdżąc po miejscach turystycznych, bardzo trudno doświadczyć esencji czy autentyczności danego regionu. To cena, jaką płaci za względne bezpieczeństwo turysta w Ameryce Łacińskiej – widzi przede wszystkim pewną otoczkę. Ze względu na swoją pracę reporterską i dziennikarską oczywiście pojechałem także do miejsc, gdzie trafia on bardzo rzadko albo wcale. Zabiorę Was dzisiaj przede wszystkim do departamentu Izabal, gdzie spędziłem większość czasu w Gwatemali.
Jeden ksiądz, 30 wiosek
„Jak jest esperanza w twoim języku? Nadzieja. Bardzo ładnie” – mówi Indianka Q’eqchi’, która na imię ma właśnie Esperanza. Hiszpański jest jej drugim językiem. W wiosce rozmawia się w dialekcie Majów. Wiele kobiet, zwłaszcza w wioskach położonych głębiej w lesie deszczowym, nie mówi praktycznie wcale po hiszpańsku. Tam rolę dominującą wciąż pełnią mężczyźni. Jednak Esperanza posługuje się hiszpańskim całkiem sprawnie. Ma na sobie tradycyjny strój majański, którego używa się tutaj na co dzień. Podobnie jak jej kilkuletnia córka zafascynowana jest moim aparatem. Nie ona jedna. Grupa dzieciaków robi – przy mojej pomocy – liczne zdjęcia sobie nawzajem. W międzyczasie inna grupa najmłodszych siedzi na prowizorycznych stołkach podczas strzyżenia przez maltańskie fryzjerki, które przyjechały tutaj z misjonarzem, ks. Antonem Grechiem.
Ks. Anton nauczył się celebrować liturgię w języku Q’eqchi’, ale przyznaje, że jest to ciężki orzech do zgryzienia. Posiada on dość specyficzne dźwięki, które nawet dla Polaków, mających ich wiele w języku, są całkiem obce i dziwaczne. Choć misjonarz nie potrafiłby swobodnie konwersować w Q’eqchi’, to ma zaangażowanych pomocników, którzy nie tylko robią za tłumaczy, ale też organizują życie lokalnych katolików, kiedy go nie ma. Kapłan może przybyć do większości wiosek bardzo rzadko. Wiele godzin przeprawy przez dżunglę i góry sprawia, że w jednej wiosce msza sprawowana jest raz na miesiąc. Ks. Anton sam opiekuje się ponad 30 wioskami, a poza tym ma parafię w Puerto Santo Tomás. W położonym niedaleko turystycznym Livingston, gdzie dostać się można tylko łódką, ks. Rui, Gwatemalczyk, poza lokalną parafią obsługuje aż 33 wioski.
Czasem trudno jest zdążyć na mszę na czas. Tej niedzieli czekaliśmy w pochmurne popołudnie z ks. Rui na małej przystani dłużej niż normalnie. Duchowny miał już za sobą kilka mszy porannych, a teraz musiał jeszcze odprawić jedną w wiosce nad rzeką Rio Dulce i zdążyć potem na wieczorną Eucharystię w kościele parafialnym. Zastanawiał się, jak to dobrze rozegrać. Zwłaszcza że poniedziałek nie zapowiadał się spokojny. Miał zaplanowane msze tak w kościele parafialnym, jak i w różnych wioskach w dżungli. Pierwsza Eucharystia już o 6 rano. Takie życie kapłana na terenach misyjnych, a jednak można u misjonarzy zobaczyć towarzyszący im uśmiech.
Kraina męczenników
Tamten poniedziałek, 15 stycznia, to było bardzo ważne święto dla Gwatemalczyków – Czarnego Chrystusa z Esquipulas. Już od początku stycznia do bazyliki w Esquipulas, położonej blisko granicy z Hondurasem i Salwadorem, ciągnęły rzesze pielgrzymów z całej Gwatemali i nie tylko. Kolorowy pochód różnych kultur, tworzących jedno państwo.
Niedziela poprzedzająca to święto też była dniem bardzo ważnym dla Gwatemalczyków, nie tylko katolików. Władzę miał przejąć zupełnie nowy rząd i prezydent Bernardo Arevalo de Leon. Gwatemalczycy obawiali się zamachu stanu. Stara gwardia nie chciała odejść. Urząd miał zostać objęty przez wybranego prezydenta rano, ale piętrzyły się jakieś problemy. Na ulice stolicy wyszły tłumy niezadowolonych obywateli, którzy domagali się realizacji wyników demokratycznych wyborów. Zagrozili szturmem na Kongres Gwatemali. Tego niedzielnego wieczoru, gdy już wracałem w Puerto Barrios taksówką z portu, czuło się pewne napięcie, które szczęśliwie powoli schodziło. Kierowca miał głośno włączone radio na audycji dotyczącej przejęcia władzy. Po wielogodzinnym opóźnieniu miało miejsce przedstawienie nowych członków Kongresu i oficjalne zaprzysiężenie prezydenta Bernarda Arevala. „Przestraszyli się gniewu ludzi na ulicach” – grzmiał taksówkarz.
Katolicy oraz ludność rdzenna zamieszania politycznego mogą obawiać się szczególnie. W latach 1981-1983, podczas wojny domowej pomiędzy wspieranymi przez USA, prawicowymi rządem i juntami wojskowymi oraz lewicowymi rebeliantami doszło do ludobójstwa. Zginęło ok. 200 tys. osób, w tym kilkadziesiąt tys. Majów. Doszło też do mordów na katolikach, oskarżanych o „sympatie komunistyczne”. Partyzantki dokonywały ataków terrorystycznych, a władza planowych masakr na ubogiej ludności, która buntowała się przed, praktycznie niewolniczą, pracą na rzecz wielkich posiadaczy ziemskich oraz amerykańskiej korporacji United Fruit Company. Firma ta stała się ponurą antyreklamą międzynarodowego kapitalizmu, zamieniając państwa Ameryki Środkowej w tzw. republiki bananowe. Jednak dla zdominowania handlu bananami nie wykorzystywała wcale mechanizmów wolnego rynku, lecz karabin i naciski polityczne. Siły rządowe w Gwatemali potrafiły brutalnie traktować swych obywateli.
Jednym z najbardziej szokujących światową opinię publiczną wydarzeń było spalenie żywcem 39 Indian w ambasadzie Hiszpanii po strajku generalnym zdesperowanej rdzennej ludności. Misjonarze katoliccy oraz świeccy katolicy angażowali się mocno w poprawę bytu najsłabszych członków społeczeństwa – Majów i ubogich chłopów. Stąd niektórzy uznali, że wspierają oni komunizm. Jednym z takich kapłanów był bł. Tullio Maruzzo. Prowadził on bardzo intensywną działalność duszpasterską oraz usiłował poprawiać sytuację ekonomiczną i prawną rolników w departamencie Izabal. Chciał im pomóc w zalegalizowaniu prawa własności uprawianej przez nich ziemi. Narobił tym sobie wielu wrogów. Otrzymywał groźby oraz oszczerczo zarzucano mu wspieranie partyzantki komunistycznej. Przełożeni, w obawie o jego życie, przenieśli go na inną parafię, ale fałszywe oskarżenia i pogróżki zawędrowały tam za nim. W tym wszystkim towarzyszył mu jego przyjaciel, również błogosławiony, Gwatemalczyk, świecki katechista i tercjarz franciszkański, Luis Obdulio. Stwierdził, że jeśli o. Tullio ma umrzeć, to on razem z nim. 1 lipca 1981 r., ok. godz. 22.30, obaj zostali zamordowani. Dwóch wiernych przyjaciół zginęło razem dla Chrystusa. Zostali beatyfikowani w 2018 roku.
Na ołtarze wyniesiono także innych męczenników tego okresu – kapłanów oraz świeckich. Najmłodszy, 12-letni Juanito, został schwytany podczas najazdu wojska na jego wioskę. Odcięto mu podeszwy stóp i kazano tak wędrować wzdłuż rzeki, a potem brutalnie zamordowano. Świadkowie tych wydarzeń żyją do dzisiaj, zwłaszcza wśród różnych plemion Majów. Często nie chcą o tym rozmawiać. Jak wskazał mi lokalny dziennikarz, Luis Morales, gdzieś w środku wciąż obawiają się powrotu tych wydarzeń. Współtworzył on film na temat gwatemalskich męczenników i udało mu się kilku takich świadectw wysłuchać. Jedna z kobiet opowiadała mu, że przeżyła tylko dzięki temu, że udawała martwą. Miała kilkanaście lat i na jej oczach mordowano ludzi.
Duch synodalności
Podczas zawieruchy toczącej Gwatemalę wielu rolników udało się w jeszcze mniej dostępne tereny górskie. Tak powstały nowe wioski, często bez dostępu do podstawowych usług, takich jak elektryczność. Ks. Anton Grech wśród swoich 30 kościołów stacyjnych ma i takie, które znajdują się tam. Nie są to osady Majów, lecz prostych chłopów o wielkich i pięknych sercach. Z tego, czego nie mają, potrafią dać bardzo dużo. W jednej z takich wiosek, położonej w trudno dostępnych górach, zebrali na pomoc dla stworzonego przez misjonarza domu dla dziewcząt, które padły ofiarą przemocy, więcej funduszy niż z wielu donacji z dostatniej Europy.
Mieszkańcy Gwatemali, zwłaszcza mniejszych miejscowości i wiosek, charakteryzują się wciąż tradycyjnym duchem wspólnotowości. W osadach Majów, jeżeli jakaś rodzina potrzebuje pomocy przy sadzeniu czy w organizacji innej pracy, to zazwyczaj reszta mieszkańców bezinteresownie jej pomaga. Potrzeby sąsiadów czy współparafian, także w miastach, są często bardzo ważne. Rozmawia się o nich na radach parafialnych i szuka wspólnie sposobów wsparcia. Ten tradycyjny duch wspólnotowości to prawdziwy duch synodalności. Nic dziwnego, że tak promowaną obecnie przez Watykan synodalność rozwinęły już dawno temu przede wszystkim Kościoły pozaeuropejskie – w Afryce, Azji czy Ameryce Łacińskiej. Zazwyczaj tego swojego wspólnotowego stylu życia i współodpowiedzialności za Kościół tak nie nazywały. Kiedy jednak lokalni katolicy usłyszeli, czym jest synodalność, często od razu uświadamiali sobie, że oni już tak funkcjonują, nie tylko w ramach Kościoła. Wyraźnie to artykułuje choćby ludność Garifuna. W Izabal zamieszkuje ona przede wszystkim małe miasteczko Livingston, do którego dostać się można jedynie łodzią. Betzy, z ludu Garifuna, opowiadając mi o swojej kulturze, stwierdziła, że oni synodalnością żyją od dawna. Jeden na drugiego może liczyć, nawet jeśli jest to Garifuna z Belize czy z Hondurasu. Poczucie wspólnoty jest bardzo silne. Ciekawostką jest fakt, że kard. Mario Grech, sekretarz Synodu Biskupów, odwiedził Gwatemalę, by obserwować tamtejszy proces synodalny.
Zarówno Majowie, jak i ludność Garifuna, włączają swoje tradycje do katolicyzmu. Jedne da się pogodzić z chrześcijaństwem, inne absolutnie nie. W tym pierwszym przypadku zwyczaj się je chrystianizuje i to bardzo skutecznie. Majowie w czasie prekolumbijskiej ceremonii Mayejak (czyt. majehak) przy dymie kadzideł i blasku świec już nie wzywają dawnych bogów, lecz Jedynego Boga, wyrażając wdzięczność za dary, jakie zrodziła im ziemia. Garifuna podczas mszy grają na swoich tradycyjnych instrumentach, śpiewają we własnym języku i tańczą. W tym wypadku mamy przykład pięknej inkulturacji. Zdarzają się jednak w niektórych miejscach sytuacje, gdzie dochodzi do bardzo niebezpiecznego synkretyzmu, nad którym niektórzy księża załamują ręce. Brak kapłanów sprawia, że nie zawsze łatwo wykorzenić to, co sprzeciwia się wierze, jak rytualne „opętania” przez duchy przodków. Na koniec dodam dużo mniej groźny przykład synkretyzmu wśród ludności Garifuna, o którym słyszałem, a który mnie nieco rozbawił. Otóż, grupa ludzi wzięła figurę Matki Bożej na łódkę, odpłynęła nieco i zaczęła palić marihuanę ku Jej czci. Módlmy się o nowe powołania.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 2/2024
/ab