Pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę, która zaczęła się 24 lutego, ujawniła poważne różnice między Polską a Węgrami. Do tamtej pory wydawało się, że zarówno rządy obu krajów, jak i większość naszych społeczeństw mówią tym samym głosem na temat wszystkich kluczowych dla nas spraw międzynarodowych. Przymykano przy tym nieco oczy na różne promoskiewskie gesty Viktora Orbána, uznając, że jest do nich zmuszany przez uzależnienie energetyczne Madziarów od Rosji. Lutowa inwazja zmieniła jednak wszystko. Nagle okazało się, że Polaków i Węgrów dzieli przepaść – i to w kwestii fundamentalnej dla naszego bezpieczeństwa narodowego.
Warszawa i Budapeszt: dwie optyki
Większość publicystów sprowadza tę różnicę do odmiennej polityki dwóch obozów rządowych: Prawa i Sprawiedliwości oraz Fideszu. Wspomniany rozdźwięk jest jednak znacznie głębszy. Specjalizujący się w problematyce środkowoeuropejskiej think tank GLOBSEC wydał niedawno raport na temat nastawienia poszczególnych społeczeństw w naszym regionie do kwestii bezpieczeństwa międzynarodowego. Na pytanie, kto jest głównym partnerem strategicznym dla twojego kraju, 58 proc. Węgrów odpowiedziało, że Niemcy; 35 proc. – że Rosja; a tylko 13 proc. – że USA. Tak niskiego poparcia dla sojuszu z Ameryką nie ma w żadnym innym kraju Europy Środkowej (następne w kolejności są Bułgaria – 21 proc. i Słowacja – 29 proc.).
Poparcie dla partnerstwa strategicznego z Moskwą jest więc wśród Madziarów niemal trzy razy wyższe niż dla partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi (35 do 13). Pod tym względem nastroje społeczne w naszym kraju są diametralnie inne. U nas aż 73 proc. obywateli popiera partnerstwo strategiczne z USA, a tylko 2 proc. z Rosją.
Ta odmienność przekłada się na obecną politykę wobec Kijowa. O ile Polska jest w Unii Europejskiej liderem pomocy militarnej dla swego napadniętego sąsiada ze wschodu, o tyle Węgry są jednym z dwóch krajów unijnych (obok Austrii), które nie dostarczyły Ukrainie żadnych dostaw broni, sprzętu wojskowego ani amunicji. Budapeszt sprzeciwia się też nakładaniu na Rosję zbyt dotkliwych sankcji gospodarczych.
To wszystko razem powoduje, że wiele osób zaczyna zadawać sobie pytanie, czy przyjaźń polsko-węgierska przetrwa próbę czasu. Widać bowiem wyraźnie, że współpraca polityczna, społeczna i kulturalna między naszymi krajami uległa w ostatnich miesiącach wyraźnemu zamrożeniu.
Skąd się wzięli bratankowie
W tym kontekście warto przypomnieć, że w czasie II wojny światowej sytuacja wyglądała jeszcze gorzej: Węgry opowiedziały się po stronie Trzeciej Rzeszy, która wypowiedziała Polsce wojnę na śmierć i życie. Zostały sojusznikiem Adolfa Hitlera – największego ludobójcy Polaków w historii. Mało tego, rewanżystowską politykę regenta Miklósa Horthyego, która pchnęła w tym czasie Madziarów w objęcia nazistowskich Niemiec, popierała wówczas większość społeczeństwa. Nawet ten fatalny historycznie wybór nie zdołał jednak zniszczyć przyjaźni między naszymi narodami. Władze w Budapeszcie po kampanii wrześniowej udzieliły pomocy 150 tysiącom polskich uchodźców, zaś madziarscy żołnierze nie tylko nigdy nie obrócili broni przeciw Polakom, lecz także – mimo sojuszu z Niemcami – wspomagali nas, jak np. podczas powstania warszawskiego.
Ta postawa oparta była na wielowiekowym doświadczeniu w relacjach między obu narodami. O ich charakterze wiele mówi wydany niedawno w Budapeszcie przewodnik po naszym kraju, autorstwa Istvána Kovácsa i Miklósa Mitrovitsa. Jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju, ponieważ proponuje naszym bratankom podróż po Polsce tropem węgierskich miejsc pamięci, historii i kultury. Okazuje się, że przez ostatnie tysiąc lat Madziarzy pozostawili po sobie na terenie Rzeczypospolitej setki śladów – podobnie zresztą jak inni nasi sąsiedzi: Niemcy czy Rosjanie. W odróżnieniu jednak od pozostałości po Niemcach czy Rosjanach nie są to miejsca upamiętniające najazdy, mordy, grabieże czy okupacje. Wręcz odwrotnie, niemal wszystkie lokalizacje związane są z postaciami lub wydarzeniami wywołującymi pozytywne skojarzenia – poza kilkoma niechlubnymi wyjątkami w rodzaju Jerzego II Rakoczego, księcia Siedmiogrodu, który przyłączył się do Szwedów podczas „potopu” i najechał ziemie Rzeczypospolitej.
Poza tym całe tysiąclecie naznaczone było niezwykle bliskimi kontaktami między naszymi narodami. Dość powiedzieć, że tylko Polacy i Węgrzy na kontynencie europejskim używają wobec siebie określenia „bratanki”. Źródłem niezwykłej kariery tego słowa było zawieranie licznych małżeństw między rodami po obu stronach Karpat. Były to zarówno związki dynastyczne pomiędzy Piastami, Jagiellonami, Arpadami, Andegawenami czy Batorymi, jak też mariaże arystokratyczne między znamienitymi rodzinami, np. Tarnowskich, Esterhazych czy Zapolyów. To powodowało, że wielu przedstawicieli polskiej szlachty miało swoich bratanków wśród Madziarów – i odwrotnie. W efekcie, w czasie różnych represji czy prześladowań przez okupantów, patrioci węgierscy mogli uciekać do Polski, a polscy na Węgry.
Róbmy swoje
W grudniu 2016 roku Viktor Orbán, odsłaniając w Krakowie tablicę upamiętniającą węgierskie powstanie antykomunistyczne 1956 roku, nadał słowu „bratankowie” nowe znaczenie. Przypomniał wówczas o pomocy, jaką niosło polskie społeczeństwo, przesyłając powstańcom setki litrów krwi: „Jest w języku węgierskim specyficzne słowo: przymierze krwi. Kiedy Węgrzy tysiąc sto lat temu zajęli obszar dzisiejszych Węgier, wtedy wodzowie siedmiu plemion zebrali się i w jednym naczyniu połączyli swoją krew na znak tego, że ten, z kim zmiesza się nasza krew, będzie naszym bratem. Dzięki Polakom, dzięki krakowianom, dzięki setkom litrów ich krwi, krew Węgrów i Polaków została zmieszana. Dlatego po roku 1956 Węgrzy uznali Polaków nie tylko swoimi przyjaciółmi, lecz również braćmi, z którymi łączy ich przymierze krwi”.
Ta przyjaźń na poziomie relacji międzyludzkich była w stanie przetrwać najróżniejsze zawirowania na szczytach władzy oraz konflikty polityczne między rządzącymi. W tym kontekście zmarły niedawno węgierski działacz antykomunistyczny i publicysta Attila Szalai, który wiele lat przeżył w Polsce, przywoływał następujący przykład z minionych dziejów:
„Przypomina mi się pewna historia, która wydarzyła się za czasów Macieja Korwina. To krótki i jeden z nielicznych okresów w dziejach naszych narodów, gdy mieliśmy sprzeczne interesy. Doszło nawet do wojny o tron czeski. Chcieli go zdobyć i król węgierski Maciej, i polski królewicz Władysław. Maciej wyprzedził Polaka idącego do Pragi, odciął mu drogę i zajął Wrocław. Zamknął się tam z trzyletnim zapasem jedzenia i prochu, a na zewnątrz zostawił ze 300 wojaków lekkiej jazdy, by nękali polskie i czeskie wojska i przeszkadzali w ich zaopatrzeniu. Okupacja trwała trzy, cztery miesiące. Maciej był tak bezczelny, że głodnym oblegającym Wrocław rzucał chleb. W końcu Polacy poprosili o zawarcie pokoju. Z tego okresu pochodzi bardzo interesujące pismo. Napisał je burmistrz polskiej Muszyny, leżącej przy tysiącletniej granicy polsko-węgierskiej, do burmistrza węgierskiego miasteczka Bártfa (po słowacku: Bardejov). Z tekstu wynika, że chłopaki od lat współpracują ze sobą, ale najciekawszy jest ostatni akapit. Brzmi on mniej więcej tak: Szanowny Panie, doskonale zdaję sobie sprawę, że między naszymi krajami toczy się wojna, ale niemniej bardzo Cię proszę, byś nie zapomniał dopilnować regularnych transportów wina z Tokaju... I teraz dzieje się to samo: nasi politycy mogą toczyć między sobą wojny na górze, a my na dole – za radą zawartą w piosence Wojciecha Młynarskiego – mamy robić swoje”.
Grzegorz Górny
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4 | październik-grudzień 2022
/em