Podejmowanie przez kobietę tematu równouprawnienia jest narażone na zarzut subiektywizmu w sytuacji posługiwania się osobistym doświadczeniem. Łatwo mi co prawda sięgnąć do paradygmatów psychologii, ale przecież mogę się także odwołać do prawa wypowiedzi we własnym imieniu i interesie. Trudno. Jestem kobietą, także matką, przez kilka lat pracowałam na wszystkich poziomach polskiej szkoły, liznęłam trochę wiedzy, znam parę języków w stopniu umożliwiającym korzystanie z literatury.
A woman must have a purse of her own – wołała ponad sto lat temu amerykańska sufrażystka Susan Anthony
Należę też do tego pokolenia, które otarło się o absurdy „socjalizmu z ludzką twarzą”, a któremu dane było obserwować wkroczenie nowej rzeczywistości, kuszącej atrakcyjnym opakowaniem, pozorną swobodą działania, ograniczoną tylko zasobnością kiesy i dostępnością do szerokiej palety projektów europejskich. No więc mam to nieszczęście, że pamiętam wiadukty kolejowe oblepione hasłami z udziałem „ludu pracującego miast i wsi”, za którymi kryła się jedyna prawdziwa ideologia mająca uszczęśliwiać wszystkich, także tych, którzy bronili się przed szczęściem i chcieli po prostu żyć „po staremu”, „jak Bóg da”. Pewnie, przed wojną byli w Polsce komuniści i burżuje, byli chłopi niepiśmienni i pozbawieni możliwości zwiększenia własnego areału, były kobiety niewykształcone, babki proszalne i niemało takich, które bywając w świecie, ocierały się o blichtr luksusu i rozpustę. Skrajności istniały zawsze: bieda obok bogactwa, szczęście tuż obok nieszczęścia, tchórzostwo szło od niepamiętnych czasów w parze z polskim bohaterstwem. Taka jest natura świata. Tylko że potem przyszło samo szczęście, sam dostatek, tylko prawda i gdzie nie spojrzysz – „lud pracujący”, zadowolony i syty swego. Miło powspominać wiejskie kobiety na traktorach, miejskie nad ranem biegnące z dzieckiem do żłobka, po południu cisnące się w tramwajach z siatami wypchanymi zdobyczną kiełbasą. Żeby im ulżyć, ktoś wymyślił tygodniowe placówki dla dzieci: nareszcie można było nie szarpać się codziennie z zaprowadzaniem pociech do kibucu. Ktoś dał kobietom do ręki butelkę z mlekiem pełnowartościowym i powiedział, że jest lepsze niż ich własna pierś. Co za ulga…
Te właśnie mamy nas wychowały, ten świat nas przekonał, że to jest ta wymarzona wolność, której nie zapewnił Kościół, lecz dopiero dobrobyt socjalizmu. I to jest element rzeczywistości, z którego już, jako Polacy, nie umiemy się otrząsnąć. Taka skaza. Spojrzeliśmy na świat przez filtr ideologii, a każda ideologia ma to do siebie, że łatwo jej uciec od rzeczywistości – wyrasta przecież z idei. Łatwo znęcić głodne zwierzę w pułapkę. Tylko że analiza czyichkolwiek potrzeb nie może być ostatecznym etapem budowania żadnej ideologii. Tragedią staje się błędne rozpoznanie rzeczywistości, ale absolutne nieszczęście zaczyna się wówczas, gdy motorem działania przestaje być sama idea, a w grę zaczynają wchodzić ogromne interesy, wielkie pieniądze i głód zauważalnego zysku. Taki był socjalizm we wszystkich jego stadiach w Polsce i na świecie i takie są wszelkie ideologie budowane na nieracjonalnych przesłankach, tworzone z wyselekcjonowanych wątków filozofii uszczęśliwiającej ludzkość na siłę, bez uwzględnienia jej natury i przyrodzonych właściwości. W takich momentach historii zwykle ktoś zdroworozsądkowy przeciera oczy i wyraża zdziwienie: „to nie może być” albo „może gdzie indziej, ale nie u nas”. Wówczas cały sztab konstruktorów filozofii uszczęśliwiającej, koniecznie utytułowanych i znających światowe problemy, przystępuje do spychania tego zdrowego instynktu istoty rozumnej na margines jej wiedzy o życiu. Jeżeli nie rozumiesz problemu, to dlatego, że jesteś Kiepskim „polakiem” z czapką krakowską na głowie i dopóki nie pozbędziesz się ciężaru tradycji, kompleksu społeczności, która nie umie nic poza psuciem własnej historii, niczego nie osiągniesz. A jeżeli masz jeszcze jakieś wątpliwości, to tylko dlatego, że brakuje ci wiedzy, zmysłu przedsiębiorczości albo po prostu za często chodzisz do kościoła.
A woman must have a purse of her own – wołała ponad sto lat temu amerykańska sufrażystka Susan Anthony. Dzisiaj kobiety mają nie tylko własne portmonetki, jeżdżą autobusami i noszą spodnie, za co w średniowiecznym Wrocławiu z pewnością byłyby zamknięte, jako burzycielki spokoju publicznego, w specjalnej klatce. Tylko że według obecnych filozofów szczęścia to nie jest spełnienie snu o równouprawnieniu. Kobiety uczestniczą w tworzeniu rynku pracy, ale zarabiają mniej, są niechętnie zatrudniane, bo w każdej chwili mogą poprosić o urlop macierzyński. Bywają mało dyspozycyjne, zajęte problemami domu i rodziny. Ich udział w życiu społecznym ogranicza się do korzystania z przywilejów sfery budżetowej – wciąż pielęgniarka i nauczycielka to najczęściej niewiasta. Dzieje się tak podobno dlatego, że ktoś przekonał kobiety do hołdowania mitom empatii i skłonności do opieki nad słabszym. W tym właśnie ma tkwić zniewolenie współczesnej kobiety. Pomimo dziesiątków lat wytrwałej pracy wielu jednostek na polu walki z kłamstwem kultury patriarchalnej kobieta przyjmuje macierzyństwo jako naturalne spełnienie swojego społecznego i ludzkiego powołania. To nie system jest wobec niej opresyjny, to ona sama nosi w swojej głowie mylne wyobrażenie o własnej naturze. Wprawdzie w razie „nieszczęścia” może ona dokonać aborcji, ale czyni to wciąż z oporami, wciąż pod pewnymi warunkami, wciąż musi się liczyć ze zdaniem ojca dziecka. W tym zaściankowym kraju dyskurs społeczny pozostaje niezmiennie zdominowany przez białych, heteroseksualnych i na dodatek bogatych samców. Przekłada się to zresztą na ich wolność w używaniu przemocy wobec swoich partnerek, zwłaszcza w zaciszu domowym. Dlatego w opisie rzeczywistości obowiązuje samcza wersja wydarzeń, która służy wykorzystaniu zdolności rozrodczych kobiety i jej gotowości do poświęceń. W nauce i wykładzie popularnym panuje więc język sprzyjający utrwaleniu tej wizji: Bóg jest „Ten”, człowiek jest „ten”.
Jeżeli ktoś myśli, że to absurdalne, odsyłam do prac tzw. badawczych na polu lingwistyki feministycznej, uprawianej przy dużym nakładzie finansowym projektów europejskich w licznych już ośrodkach uniwersyteckich. Mnie, jako historykowi, i to na co dzień tkwiącemu po uszy w tematyce kobiet średniowiecza, wielce oburzająca wydaje się dyskusja wokół roli społecznej przedstawicielek płci pięknej w przeszłości. Nie chce mi się – i szkoda na to miejsca – polemizować z szarlatańskimi wręcz wizjami tłamszenia niewiast w tradycyjnym społeczeństwie aż do końca XVIII w. W "Historii miłości macierzyńskiej" autorstwa współczesnej francuskiej myślicielki Elisabeth Badinter pełno jest przekłamań, może wypływających z niewiedzy, może z fascynacji ideą równouprawnienia, ale najpewniej będących elementem misternej konstrukcji mającej na celu zniszczenie mitu o funkcjonowaniu instynktu macierzyńskiego. Ktoś, kto nie zna dziejów wielkich matek: władczyń, świętych i mniej znanych dam w burzliwym okresie od VIII do XIII w., kto nie zapoznał się z realiami powstawania idei małżeństwa w tym czasie, nie słyszał historii wielkiej miłości Jana Sobieskiego do żony i ich przywiązania do dzieci o zdrabnianych imionach, może twierdzić, że w XVIII w. akt seksualny powszechnie uchodził za grzeszny. Nie mam pretensji – jak zwykle świat kręcił się wokół Francji, a w Polsce w tym czasie można było być „zdrowo sprośnym”. Demony budzą się wówczas, gdy powstające jak grzyby po deszczu ośrodki akademickie i paraakademickie traktują te i tym podobne wywody jako podstawę programu studiów gender na różnych stopniach.
Autorytety naukowe bronią tej działalności jako naukowej, a jednocześnie na byle jakiej stronie internetowej tych ośrodków (może poza najbardziej rozbudowanym, bo też obsługiwanym przez prawdziwe sławy „badawcze” ośrodkiem łódzkim) można znaleźć proste przyznanie, iż jest to „działalność na polu idei”. Każdy naukowiec wie, że wszelkie idee przeszkadzają w optymalizacji wyników badań, a już na pewno nie stanowią ich właściwego horyzontu. I rzeczywiście – czy podejmowanie tematyki stereotypów płci, funkcjonowania utrwalonych społecznie oczekiwań wobec kobiet i mężczyzn, wreszcie przejawów współczesnej kontestacji kultury musi prowadzić do wprzęgania całego zastępu idei dziś już staromodnych, sprawdzonych i w gruncie rzeczy tylko szkodliwych? Historia zna dzieje feminizmu w wydaniu starożytnym, była już dominacja homoseksualnej i androgynicznej kultury epoki schyłkowej Grecji i Rzymu, a bliżej naszych czasów – XVIII-wiecznej Francji. Ludzkość testowała już idealizm platoński i utopię filozofów szczęścia. Ktoś kiedyś wspierał rozwój badań nad strukturą społeczeństwa feudalnego w ujęciu marksistowsko-leninowskim, ktoś organizował wymianę myśli z akademikami sowieckimi.
Pozostaje pytanie o kondycję współczesnej kobiety, „mężyny”, jak wolałby XVI-wieczny jezuicki tłumacz Biblii, Jakub Wujek, bynajmniej nie badacz lingwistyki feministycznej. Czasami, choć nie zawsze, zarabia ona mniej niż jej mąż/partner. Zasadniczo nie pragnie dzieci, a już najczęściej nie przed trzydziestką. Chce być samodzielna, kończy jako takie studia, rzadko ścisłe, ale bywa też naukowcem-informatykiem. Jeśli już decyduje się na ciążę i macierzyństwo, a żyje w jakimś w miarę trwałym stadle, poddaje się presji szybkiego powrotu do pracy, bo kredyt hipoteczny sam się nie spłaci. Jeżeli przy okazji odkryje piękno bycia z dzieckiem, ma szansę odnaleźć odrobinę szczęścia. I w tym tkwi ziarno nadziei. Świat nie zdąży oszaleć, bo zwyczajnie zabraknie tych, którzy będą mogli sobie pozwolić na jałowe dywagacje nad ideami i strategią ich wdrażania w rzeczywistość, koślawą i pełną błędów, ale przecież dotykalną.