Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej.
C.K. Norwid
Małżeństwo to niezwykła rzeczywistość, wielokrotnie nas zaskakująca. Kiedy wydaje się, że znamy już dobrze współmałżonka i jego mroki stały się dla nas w jakimś stopniu do pokonania, nagle z kąta, z którego już pozamiataliśmy brudy, potrafi wyczołgać się jakaś zmora z przeszłości, jeszcze nieoswojona i jednym posunięciem zepsuć to, co misternie budowaliśmy wiele miesięcy. I oczywiście dzieje się to w najmniej odpowiednim momencie naszego małżeńskiego życia. Co robić? Oto garść naszych rozważań.
W rozmowach z ludźmi, w tym z małżeństwami, wielokrotnie spotykamy się z przekonaniem, że wszystko, co działo się w ich życiu w przeszłości, można oddzielić od teraźniejszości. W tej argumentacji częściej przodują mężczyźni niż kobiety, ale bywa oczywiście różnie. W męskiej logice jest to wytłumaczalne w ten sposób: „To, co było – było kiedyś, a co jest dzisiaj, to jest dzisiaj”. Jedno z drugim nie ma żadnego związku. Któryś z naszych znajomych powiedział, że jego przeszłość to zamknięty rozdział życia i nie ma ona żadnego wpływu na jego dzisiejsze funkcjonowanie. Faktycznie, przeszłość to nie teraźniejszość. Tutaj się zgadzamy. Jednak czy te dwie rzeczywistości nie mają zupełnie ze sobą związku? Inny znajomy przekonywał nas, że nawet jeżeli przeszłość ma jakikolwiek wpływ na dzisiaj, to on sam, siłą woli, jest w stanie się od tego uwolnić i, co więcej, był przekonany, że czyni to w swojej codzienności. Z logicznego punktu widzenia wszystko się zgadza, ale… Czy rzeczywiście można się odciąć od przeszłości, szczególnie tej związanej z rodziną pochodzenia? Czy czasem przeszłość nie współtworzy naszego dzisiaj, nie wpływa na sposób naszego funkcjonowania w teraźniejszości, na małżeńskie relacje? Zapraszamy do refleksji.
Podczas jednego ze spotkań warsztatowych dla małżeństw, rozmawialiśmy z uczestnikami na temat wychowania w rodzinie. Mówiliśmy o tym – co jest przecież wiedzą powszechną – że wychowanie ma duży wpływ na nasze funkcjonowanie w dorosłości. Mężczyźni na to: „To jest oczywiste!” i mądrze kiwali głowami. Postanowiliśmy wtedy użyć argumentu, że dziecko urodzone w rodzinie chińskiej mówi po chińsku i nikogo to nie dziwi, a dziecko urodzone w rodzinie np. francuskiej mówi po francusku i również nie budzi to zdziwienia. Mężczyźni ponownie pokiwali mądrze głowami. Wszystko było logiczne, czyli dla nich do przyjęcia. W naszej refleksji poszliśmy dalej, mówiąc, że jeżeli rodzic nauczy dziecko np. rąbać drzewo siekierą lub naprawiać kran, to tej czynności nie zapomni ono do koń-ca życia, nawet jeżeli nie będzie tego robić w dorosłości. To też było dla mężczyzn do przyjęcia. Idąc dalej tym tropem, byliśmy zgodni, że jeżeli ktoś nauczy się w dzieciństwie jeździć rowerem, to nawet po kilkudziesięciu latach przerwy będzie wiedział, że mając rower i chcąc nim jechać, siada się na siodełku, a nie na sterze i kręci się pedałami do przodu, aby nadać ruch kołom, a nie np. na boki. Na tym etapie przeciętny mężczyzna jest gotowy potwierdzić, że takie mądrości to on rozumie od zawsze… bo to jest logiczne. Super!!! Kiedy jednak w naszej dyskusji wchodzimy w obszar wpływu świata emocji, który zaczął się dla każdego z nas w domu rodzinnym i do dzisiaj stanowi fundament naszego postrzegania rzeczywistości, kilkadziesiąt procent panów i trochę mniej kobiet głośno protestuje albo robi poważną minę i intensywnie myśli: „Zgodzić się z tym czy nie? Jak się nie zgodzę, a wyjdzie, że tak jest, to okaże się, że się mylę?”. Nikt przecież nie lubi się mylić, a część populacji notorycznie wyklucza możliwość popełniania błędów… niestety…
Czym skorupka za młody nasiąknie, tym na starość trąci
Wyobraźmy sobie przykładowego chłopca, nazwijmy go Jaś. Jaś nie zaplanował swojego momentu poczęcia ani narodzin. Można śmiało powiedzieć, że nie stał się „ziemianinem” z własnego wyboru. To sprawa Bożej Opatrzności (jak są przekonani wierzący) przy intensywnym udziale jego rodziców, (którzy nierzadko są zdziwieni faktem zostania rodzicami, a mąż po nabyciu takiej wiedzy od żony, pyta z zaskoczeniem: „Jak to się mogło stać?”). Jaki jest nasz przykładowy Jaś i z czym przychodzi na świat? Jaś jest małej postury, bardzo giętki. Nie zna języka swoich rodziców. Nie zna także obyczajów panujących w tym kraju. Nie wie, że są pory roku, miesiące, dni i noce, Układ Słoneczny itp. Widzi i słyszy bardzo niewiele. Nie ma orientacji, gdzie jest i co się wokół niego dzieje. Jest skupiony na tym, aby coś zjeść, mieć sucho i czysto, i żeby czuć się bezpiecznie w ramionach mamy lub taty. Krótko mówiąc, wydawać by się mogło, że ma bardzo mało złożone potrzeby i przy tym niewiele rozumie. Jednak z czasem uczy się coraz więcej od swoich najbliższych, a jego oczekiwania i potrzeby są coraz bardziej rozbudowane. Popatrzmy chwilę, czego się uczy od swoich rodziców każde dziecko? Przedstawimy to na trzech poziomach naszego funkcjonowania.
Poziom fizyczny
Dziecko uczy się od swoich rodziców: mówić, samodzielnie jeść, pić, poruszać się, ubierać się, dbać o potrzeby ciała itp. To my – rodzice, świadomie czy nie, uczymy dziecko mówić i myśleć w języku ojczystym. Od nas też dzieci uczą się, jak się zachowywać przy stole, jak zaspokajać swoje podstawowe potrzeby. Mały Jaś uczy się także higieny i częstotliwości korzystania z kąpieli, mycia lub niemycia rąk przed jedzeniem. Przykłady można mnożyć, ale mamy nadzieję, że zgadzasz się z nami, Drogi Czytelniku, że na poziomie fizycznym prawie wszystko otrzymujemy od swoich rodziców. Oczywiście, potrzeby stają się coraz większe w miarę wzrastania i dojrzewania do dorosłości. Jednak podstawowy sposób ich zaspokajania przejmujemy od swoich rodziców, a potem wnosimy go w małżeństwo.
Poziom emocjonalny
Mały Jaś uczy się od swoich rodziców także przeżywać rzeczywistość, czyli nazywać to, co obserwuje wokół siebie i co w nim się dzieje. Generalnie każdy z nas jakoś reaguje na to, co się dzieje wokół i w relacjach z innymi ludźmi. Nasza reakcja wobec tego, co zewnętrzne, wyraża się emocjami, które są wewnętrzne. Czyli można powiedzieć, że emocje – a ma je każdy z nas – są łącznikiem między tym, co zewnętrzne, a tym, co wewnętrzne. Nazywania i wyrażania emocji także uczymy się od najważniejszych osób naszego dzieciństwa, czyli od rodziców. Oto kilka przykładów: Jeżeli rodzice, patrząc na przechodzące ulicą psy, powtarzają: „ładny piesek” i rzucają mu kawałek chleba lub bułki, a jeśli jest okazja, głaszczą go, to nasz Jaś prawdopodobnie będzie miał pozytywne skojarzenia, patrząc na wszystkie psy i raczej się ich nie będzie obawiał. Jeżeli ojciec, podczas oglądania meczu swojej ukochanej drużyny piłkarskiej krzyczy, że sędzia jest głupi, a w drugiej połowie meczu, kiedy jest bardzo zdenerwowany, bo jego drużyna prze-grywa, opowiada coś o jego niedorozwoju umysłowym i braku kompetencji, to Jaś się przekonuje, że mecz piłkarski ogląda się, rycząc jak niedźwiedź polarny podczas godów, a dodatkowo, że każdy autorytet np. sędziego, można krytykować do woli, jeśli jego decyzje nie są zgodne z naszą wolą. W taki sposób m.in. rodzi się nasze polskie, rodzime, krytykowanie wszystkiego i wszystkich. Jeżeli jednak matka naszego bohatera, powtarza mu do znudzenia w domu i przed wyjściem do szkoły, że w szkole trzeba się zachowywać grzecznie, to znaczy: nie biegać, nie krzyczeć, nie przepychać się z innymi kolegami, nie używać brzydkich słów, nie korzystać z komórki, nie dłubać w nosie, nie przysypiać na lekcji, a jest ona dla niego autorytetem, to Jaś będzie rozumiał, że wyjście z domu do innych ludzi, oznacza wchodzenie w pewną formę zachowania. Takie skojarzenia zostają na długo. Idąc dalej, jeżeli rodzice nazywają emocje, mówiąc przy dzieciach: jest mi smutno, jest mi przykro, cieszę się, przeżywam teraz radość, jestem szczęśliwy, itp., to dzieci przyuczają się do ich nazywania, bo jest to „normą” jego rodziny.
Jeżeli syn widzi swojego ojca, który co jakiś czas się wzrusza np. na pogrzebie, podczas oglądania filmu lub wtedy, kiedy widzi ludzką biedę, to nie będzie się zgadzał z powiedzeniem, że „chłopaki nie płaczą”. W jego głowie zakorzeni się raczej myśl: „Mój tata, który jest mądry, się wzrusza, to znaczy, że ja też mogę się wzruszać”.
Pierwsza i druga myśl wzajemnie się wykluczają. My oczywiście jesteśmy zwolennikami tej drugiej opcji, bo wzruszanie się jest czymś bardzo ludzkim, a wrażliwość czymś bezcennym. Wobec powyższego podobnie działa to w drugą stronę. Jeżeli rodzice, nie nazywają swojego świata wewnętrznego, to dziecko również go nie będzie nazywało, bo nikt go tego nie nauczył. Dodatkowo, jeżeli w jego domu rodzinnym będzie tzw. „zimny chów”, czyli bez płaczu, bez rozczulania się i bez przytulania, to dziecko będzie gardziło tymi, którzy są wrażliwi i okazują emocje, a dodatkowo będzie wstydziło się chwil swojej nagości emocjonalnej, czyli emocjonalnego odsłonięcia, nazywając ją słabością, bo przecież „w życiu trzeba być twardym”.
Brak rozmowy i brak nazywania emocji w domu rodzinnym może zaowocować nieumiejętnością nazywania swoich potrzeb i ubierania ich w słowa. To istne kalectwo, nie umieć nazwać tego, czego chcę. Pozornie wydaje się to banalnie proste, ale dla wielu ludzi, których spotykamy na drodze życia, jest to nieosiągalna sztuka. Jak wtedy porozumiewać się z innymi, a tym bardziej w małżeństwie? Jak usłyszeć i zrozumieć zawiły świat kobiet, jeżeli mąż nie umie się poruszać w swoim własnym świecie wewnętrznym, nie widzi potrzeby rozmawiania na ten temat i kompletnie nie rozumie, o czym mówi jego żona?
Już po kilku latach małżeństwa rozdźwięk między małżonkami może być bardzo duży ze względu na fakt, że jest wielki obszar życia, w którym małżonkowie się zupełnie nie rozumieją. Jeżeli rodzice nie umieją mówić o świecie emocji, to i dzieci naturalnie nie będą tego umiały.
W naszej poradni często dociekamy, czy osoby, z którymi się spotykamy, słyszały wyznania miłości, czy były przytulane, czy rodzice mówili im pokrzepiające słowa na temat ich wyglądu zewnętrznego, zaangażowań szkolnych i pozaszkolnych? Pytamy o to, aby razem z rozmówcą zauważyć, że brak rozmów o miłości w domu rodzinnym „owocuje” problemami z mówieniem o miłości w naszym nowym domu. Brak komplementów słyszanych od rodziców, często przekłada się u młodego człowieka na brak wiary w siebie. Badania pokazują, że córka, która nie słyszała od swojego ojca, że jest piękna, będąc w dorosłości nawet Miss Polski, prawdopodobnie nigdy nie będzie wewnętrznie przekonania o swojej urodzie. Jedno jest pewne: dzieci niedowartościowane i niechwalone w domu rodzinnym nie będą miały wiary we własne możliwości. Dzieci nieprzytulane będą głosiły tezę, że przytulanie w rodzinie nie jest do niczego potrzebne i jest tylko zbędnym rozczulaniem się albo będą tego przytulania, czyli ciepła, rozpaczliwie poszukiwały, co w okresie dojrzewania może przejawiać się w tym, że będą szukały ciepła w ramionach kogokolwiek i gdziekolwiek. Niestety, te wszystkie emocjonalne braki wnosimy w małżeństwo i stają się one wtedy wyzwaniem dla naszego współmałżonka bądź ciężarem nie do udźwignięcia.
Poziom duchowy
Jeżeli rodzice prowadzą życie duchowe, to znaczy podejmują modlitwę osobistą i prowadzą życie sakramentalne, a w swoich codziennych wyborach odnoszą się do obecności Pana Boga, to dziecko w swoim myśleniu uwzględnia obecność Boga. Jest to świetny fundament do prowadzenia przez nie życia duchowego w dorosłości. To jeszcze nie jest oczywiście ewangelizacja właściwa, ale takie sytuacje są dobrym przygotowaniem gruntu pod nią kiedyś, w przyszłości. Jeżeli dodatkowo modlą się rodzinnie każdego wieczoru, np. dziękując za to, co się dzisiaj stało i prosząc o planowane na jutro sprawy, to mały Jaś również włączy się z intencją np. „proszę Cię, Panie, o ostrą zimę z wielkim śniegiem”. Rodzice wtedy się lekko uśmiechają, ale widząc skuteczność modlitwy, proszą pod nosem: „aby nie trwała zbyt długo”. Jeżeli w naszych rozmowach pojawia się temat życia duchowego, to i dzieci będą się do niego odnosić. Nie mówimy tu o narzucaniu, jakby chcieli zwolennicy „nowoczesnej poprawności”, zmuszaniu do modlitwy czy też straszeniu życiem duchowym, co może być przejawem dewocji. Mówimy tutaj raczej o dawaniu autentycznego świadectwa. Nasza najmłodsza córka, w jednej z rozmów na temat osób deklarujących się jako niewierzące, nie mogła zrozumieć, dlaczego ktoś tak może żyć, skoro pewne jest, że „Pan Bóg nas stworzył”. Ta prosta rozmowa przekonała nas jeszcze bardziej o tym, że świadectwo wiary rodziców jest najlepszym elementem ewangelizacji naszych pociech. Jeżeli oczywiście będziemy dla nich wiarygodni… ale to już inna historia.
Kochani Czytelnicy!
Każdy z nas jest „owocem” tego wszystkiego, co wydarzyło się w przeszłości. To dobra i zarazem zła nowina. Dobra z tego powodu, że poznając swoją przeszłość, poznajemy siebie. Przyglądając się minionym wydarzeniom i próbując je zrozumieć z psychologicznego i duchowego punktu widzenia, lepiej rozumiemy, co się w nas działo w dzieciństwie i jakie to wywarło skutki. To bardzo ciekawa przygoda, do której z głębi serca zachęcamy. Dzięki poznawaniu schematów zachowań, które się we mnie wytworzyły, lepiej mogę się przygotować do funkcjonowania w przyszłości, być lepszym mężem, lepszą żoną, rodzicem. Bywa jednak i tak, że nasza przeszłość jest tak ciężka, jak kula u nogi. Wtedy jesteśmy zaproszeni do zaopiekowania się nią, często z pomocą psychoterapeuty czy świadomego tych spraw kierownika duchowego i takiej pracy nad sobą, która zaowocuje nie tylko zmniejszeniem dźwiganego ciężaru, ale też poprawą relacji małżeńskiej, czego Wam z głębi serca życzymy.
Więcej o przeszłości, ale także i małżeńskiej teraźniejszości znajdziecie w naszej nowej książce Torcik małżeński.
Joanna i Norbert Dawidczykowie
/wj