Niektórzy politolodzy przekonują, że tzw. pamięć polityczna społeczeństwa trwa nie dłużej niż siedem lat. Pragnę Państwa uspokoić – nie będzie to głos w politologicznym dyskursie. Niniejszy artykuł absolutnie nie rości sobie do tego praw, ale stanowi próbę, co oczywiste jedynie powierzchowną i bardzo subiektywną, opisania jednego z najciekawszych – zdaniem autora – społecznych fenomenów, który trwa znacznie dłużej niż siedem lat.
Wałęsa, Dmowski, Piłsudski, a może… pawilon 100?
Japonia – synonim ładu, harmonii, sukcesu i wyśnionego dobrobytu, do którego Polacy niestrudzenie spieszą od wielu lat. Lecz kiedy właściwie Kraj Kwitnącej Wiśni nim został? Mogłoby się wydawać, że pamiętają o tym absolutnie wszyscy, a w rzeczywistości dokładnej daty albo okoliczności wskazać nie potrafi niemal nikt. Zdaniem niektórych, decydujący wpływ na to, jak statystyczny Polak postrzega Japonię, miały słowa wypowiedziane 24 września 1980 roku. W czasie obrad Krajowej Komisji Porozumiewawczej rodzącej się Solidarności, jej przewodniczący, „człowiek z teczki” [przyp. autora: Lech Wałęsa, określenie za prof. S. Cenckiewiczem], podczas konferencji prasowej powiedział: „zbudujemy w naszym kraju drugą Japonię”. Andrzej Byrt, wieloletni prezes Międzynarodowych Targów Poznańskich, przekonuje jednak do innej wersji zdarzeń. To nie przewodniczący, a już prezydent Lech Wałęsa po raz pierwszy obiecał swoim rodakom, że Polska będzie drugą Japonią. Miało to miejsce w ikonicznym dla Poznania pawilonie nr 100 Centrum Targowego. Bez trudu znajdziemy jednak zwolenników innych teorii, umiejscawiających zachwyt nad Japonią znacznie wcześniej na osi czasu. I nie ma znaczenia, czy to zachwyt potomków samurajów nad twórczością Chopina, czy może obecność Romana Dmowskiego, ojca polskiej niepodległości, i Józefa Piłsudskiego w Tokio, czy po prostu wiele godzin spędzonych przed konsolą marki Nintendo – co sprawiło, że Polak podziwia Japonię, a jej system społeczno-gospodarczy stawia za wzór do naśladowania. Tokio od Warszawy dzieli nie tylko odległość geograficzna, ale znacznie większy dystans cywilizacyjny.
Czy poznaje ktoś tego mężczyznę?
Pałac Cesarski w Tokio to jedna z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych tego kraju. Ogromny kompleks pałacowo-parkowy o łącznej powierzchni 341 hektarów pozwala zanurzyć się w świecie historii i harmonii. Nie jest jednak wyłącznie niemym świadkiem minionej historii, wręcz przeciwnie! W jego murach znajduje się rezydencja cesarza i jego rodziny, a wizyty głów państw oraz ważne uroczystości są tu niemal codziennością. Możliwość zwiedzania została ściśle określona w regulaminie dostępnym na stronie internetowej i w specjalnie przygotowanej aplikacji mobilnej. Obowiązują wcześniejsze zapisy, określono sztywne dzienne limity wejść, a zwiedzenie możliwe jest jedynie w zorganizowanych grupach, oprowadzanych przez pałacowych, licencjonowanych przewodników. Chętny powinien pojawić się przed bramą z co najmniej 30-minutowym wyprzedzeniem. Spóźnienia nie są akceptowane. Następnie tłum turystów, czekający w wydzielonych sektorach, dzielony jest na grupy językowe: japońską, chińską, angielską, hiszpańską i francuską. Kontrola bezpieczeństwa, prześwietlenie bagażu, ponowna kontrola i zapoznanie z przewodnikiem. Można opisywać długo, bo każda minuta jest cennym doświadczeniem zarówno społecznym, jak i kulturowym. Jednak kilka z nich wyjątkowo zapisało się w pamięci autora – przewodniczka, świetnie mówiąca w języku angielskim, co w Japonii zdecydowanie nie jest często spotykane, nawet w najbardziej turystycznych miejscach, uniosła do góry smartfon i zadała pytanie: „czy ktoś z państwa nie zgubił telefonu?”. W obszernej sali zapanowała głucha cisza, a po pływie kilku sekund rozpoczęło się energiczne, jakby zsynchronizowane przeszukiwanie kieszeni i torebek. Nikt jednak się nie odezwał. Kobieta, wodząc wzrokiem po sali i nie widząc właściciela zguby, sięgnęła po mikrofon i ponownie uniosła do góry smartfon. „Smartfon jest w kolorze czarnym, jest zablokowany, chyba nie uda mi się go odblokować, ale widzę ustawioną tapetę – powiedziała z radością w głosie. – To mężczyzna!”. A po chwili dodała: „to bardzo przystojny mężczyzna, może ktoś go rozpoznaje”. Przechadzając się niespiesznie po sali, prezentowała zdjęcie „przystojnego mężczyzny”, życzliwie uśmiechając się do wszystkich. Mijała salę metr po metrze i choć wpatrzone w nią oczy turystów robiły się często szersze, to nikt nie przyznał się do zguby. Japonka była niestrudzona i kroczyła dalej. Gdy pojawiła się na tyle blisko, że i mój wzrok mógł skupić się wyświetlaczu telefonu, bez trudu Go rozpoznałem. Reakcja musiała być na tyle widoczna, że przewodniczka uśmiechnęła się szeroko i zwróciła w moją stroną. Wtedy – jakże charakterystyczne dla tej nacji – pojawił się okrzyk radości i zdziwienia. „O mój Boże! To mój telefon i zdjęcie, które sama wybrałam!” – kobieta z amerykańskim akcentem wykrzyczała to w niebogłosy i po chwili z radością ściskała zgubę. Wydawać by się mogło, że jest to historia jakich wiele także i w Polsce, zatem bez szczególnego kontekstu kulturowego lub szerzej, cywilizacyjnego. Byłoby tak, gdyby nie pewien szczegół, mianowicie – zdjęcie przystojnego mężczyzny, ustawione jako tapeta telefonu Amerykanki. Na zdjęciu był… Jezus Chrystus. Wpatrzone w wyświetlacz oczy turystów z Europy, Stanów Zjednoczonych i Australii rozszerzały się nie tylko dlatego, że rozpoznawały Go bezbłędnie, ale przede wszystkim dlatego, że ktoś może Go nie znać wcale.
Dobrze, że do pracy mam daleko
Młoda, świetnie wykształcona Europejka od ośmiu lat mieszka w aglomeracji Tokio. Pracuje dla państwowej instytucji. Jej mąż kończy pisać doktorat z architektury, a jednocześnie pracuje w renomowanym biurze projektowym. Kultura Japonii, tak szeroko rozumiana, jak to tylko możliwe, jest ich wspólną pasją. Doskonała znajomość języka, panujących obyczajów i chęć twórczego zaangażowania na rzecz lokalnej społeczności przeplata się jednak z chwilami zwątpienia. Dlaczego? Był wieczór, a pomimo tego główny gmach instytucji wciąż tętnił życiem. Po godzinie 19 zakończyło się spotkanie, w którym uczestniczyła. Zwyczajowe oddanie szacunku poprzez ukłon, tym głębszy i bardziej dostojny, im wyższą pozycję społeczną lub zawodową zajmuje osoba, której się go składa. Po dłuższej chwili kurtuazji sędziwy Japończyk zadaje po angielsku pytanie młodej Europejce. Dziewczyna wpada w zakłopotanie, rumieni się na policzkach. Dyskretnie prosi po japońsku swojego rozmówcę, aby powtórzył pytanie. Japończyk uśmiecha się życzliwie i ponowie próbuje pytać. Ojczysty język Dickensa nie jest jednak jego mocną stroną: myli czas, znaczenie słów, a twardy japoński akcent, zupełnie uniemożliwia nawet domyślenie się sensu jego wypowiedzi. Dziewczyna bierze głęboki wdech i tak delikatnym tonem, jak tylko potrafi pyta, czy mógłby powiedzieć to japońsku? Starszy człowiek ponownie uśmiecha się życzliwie i odpowiada – po angielsku, a jakże! – „nie jesteś Japonką, nie rozmawiam z obcymi w moim języku”. Natłok myśli, łzy napływające do oczu. Powrót „do domu”, choć trwał ponad godzinę, wydawał się tego wieczoru nieprawdopodobnie krótki. Na szczęście będzie mogła porozmawiać ze swoim mężem – miłością życia, prawdziwą podporą i naturalną ostoją spokoju. Gdy wraca do przestronnego, jak na warunki miasta, 30-metrowego mieszkania, męża wciąż nie ma. Spogląda na ścienny zegar wskazujący 20.30 i od razu się domyśla powodu nieobecności ukochanego. W biurze architektonicznym panuje typowa dla Japonii kultura organizacyjna. Hańbą, na którą nie może pozwolić sobie żaden pracownik, zwłaszcza będący na dorobku doktorant, jest wyjść z biura przed szefem. Ten z kolei wie, że każdy pracownik spogląda na jego osobistą postawę – hańbą dla szefa jest wyjść z pracy, zanim zrobią to jego pracownicy, i tym samym dać im zły przykład. Trwają zatem wspólnie, wbrew ekonomicznym regułom produktywności. Na szczęście za każdym razem dochodzi do przełamania i biuro prędzej czy później pustoszeje, choć nie na długo. Od rana znów trwa gorączkowa praca. W drodze powrotnej szybka kolacja. Ramen albo udon zamówiony przez aplikację mobilną w telefonie albo przez ekran tabletu przymocowany do jednoosobowego wąskiego stolika. Restauracje otwarte 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu w Tokio nikogo nie dziwią. Po kolacji krótki spacer na najbliższą stację metra. Po drodze mija dwie świątynie znajdujące się tuż obok siebie, jedną shintoistyczną, drugą hinduistyczną. Religijny synkretyzm, jak lupa powiększająca, przybliża niewidoczny gołym okiem sens Japonii – przyjąć obce wynalazki, zachować dawne zwyczaje. Gdy spacer się kończy, trzeba sięgnąć do kieszeni po drobne. W tokijskim metrze, oprócz lokalnych kart Suica i kilku innych, nie można płacić za bilet kartą płatniczą ani kredytową. Fani smartfonowych rozwiązań: Apple Pay i Google Pay będą rozczarowani. Jedynie monety lub banknoty pozwolą nabyć bilet. Kilka przystanków metrem i przesiadka na lokalny express. Na szczęście stacje są w pełni zintegrowane i świetnie oznaczone. Mimo później już godziny nie odczuje się samotności. Wręcz przeciwnie. Pociąg jest pełen elegancko ubranych ludzi. Wejście odbywa się tyłem, plecami do drzwi wagonu pociągu. Teczkę trzyma się blisko przy klatce piersiowej, łokcie ugięte. Niczym prąd górskiej rzeki potok ludzi wlewa się do środka wagonu. Panuje – jak zawsze – cisza, ale tym razem nie tylko ze wzglądu na panujący zakaz głośnych rozmów i korzystania z urządzeń ekranowych bez słuchawek. Ciszę powoduje dominująca czynność – sen. Wielogodzinna praca, pod stałym nadzorem i ogromną presją, nie tylko zawodową, ale znacznie dotkliwszą, bowiem społeczną, sprawia, że organizm upomina się o odpoczynek. Nie ma znaczenia, czy ktoś siedzi, czy nie mając tyle szczęścia, trafił na miejsce stojące. W objęcia Morfeusza wpada niemal każdy. Zdarza się, że jest to jedna spośród trzech godzin w ciągu dobry, gdy ta beztroska czynność może się odbywać. Po powrocie do domu jego żona śpi. Nie zamierza jej budzić, w końcu wie, że jutro rano – punktualnie – trzeba pojawić się w biurze. Czas, który mu został, postanawia wykorzystać tak dobrze, jak tylko może, czyli na pracę. Może uda się nadrobić zaległości, których – jak sam doskonale wie – wcale nie ma, ale przemożna chęć sprostania oczekiwaniom, często niewypowiedzianym, jest silniejsza. Między innymi dlatego statystyczny Japończyk wykorzystuje jedynie 6 dni urlopu w roku, a godzinowa norma czasu pracy, przekraczająca w tygodniu 150-200 godzin, nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Według oficjalnych statystyk karōshi (jap. 過労死), czyli śmierć z przepracowania, powoduje co roku zgon 10 tysięcy osób. Nieoficjalnie ich liczba jest znacznie wyższa.
Zamiast zakończenia
Krótki, ale głośny sygnał i towarzyszący mu komunikat oznajmił, że winda dotarła na parter. Po otwarciu drzwi tuż przy windzie czekała sześcioosobowa delegacja hotelu, złożona z pracowników recepcji, kierownika zmiany i dyrektora. Wzrok opuszczony, tak aby bezwstydnie nie patrzeć na gości. Ukłon – długi zdawać by się mogło, trwający wieczność, pełen szacunku i bardzo głęboki. Tak pożegnano oficjalną zagraniczną delegację goszczącą kilka dni w hotelu. Po miłej ceremonii wszyscy członkowie delegacji, która formalnie dobiegła końca, poprosili o przedłużenie pobytu. Chcieli już w swoim prywatnym czasie nieco bardziej poznać ten fascynujący kraj. Gdy wreszcie nadszedł dzień powrotu do domu, a dźwięk windy oznajmił, że są już w hotelowym lobby, spostrzegli, że nikt na nich nie czeka, nie ma, tak jak poprzednio, żadnego pożegnania. W czasie wymeldowania pracownik recepcji ukłonił się co prawda, ale nie tak głęboko i nie tak długo, jak poprzednio. Zdziwienie malujące się na twarzy kolegów i koleżanek zauważył jeden z eksczłonków delegacji. Uśmiechnął się beztrosko i powiedział: „Jeszcze tego nie rozumiecie? Zgodnie ze starą tradycją byliśmy ważnymi gośćmi, dopóki oficjalnie reprezentowaliśmy instytucję, a teraz, w czasie prywatnym, już nie, chociaż wciąż jesteśmy tymi samymi ludźmi na tych samych stanowiskach”.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2024
/ab