Ostatni czwartek miesiąca: Co łączy Żytomierz ze Świdnicą, Paryżem i Brukselą…

2025/06/26
Projekt bez nazwy51
Fot. Portret Juliusza Zarębskiego z Janiną Zarębską z domu Wenzel / Biblioteka Narodowa / domena publiczna

Gdybyśmy nie byli zaproszeni na ten koncert, pewnie nie poświęcilibyśmy wiele uwagi konkursowi im. Henryka Wieniawskiego w Szczawnie Zdroju. Mój mąż zdecydowanie nie gustuje w romantycznej muzyce (chyba w ogóle za romantyzmem nie przepada), ale przyjaciołom się nie odmawia, zatem przyszło nam spędzić letni wieczór w towarzystwie Szopena, Wieniawskiego i… Juliusza Zarębskiego.

Najbardziej lubię gdy Szopen spotyka się z jazzem. Jest wtedy nieco mniej patetyczny, bliższy nam, wysublimowany i swojski jednocześnie. Tworzył, by przechować Polskę, przekonać ją samą nie tylko, że istnieje, ale jest zdolna do nowych jakości. Nigdy nie przestanę się dziwić, że w jego kompozycjach nie słychać ani trochę rozczarowania nieudanymi powstaniami, nie ma tam ani jednej nuty zgorzknienia czy narodowej depresji. Za to Juliusz Zarębski był dla mnie zupełnym odkryciem – muzycznym, bo kaskada dźwięków ta sama, co u Szopena. Wykonany na koncercie „Kwintet fortepianowy g-moll op. 3” to ostatnie dzieło zmarłego w 1885 r. artysty, nigdy w pełni niedocenione i późno wydane pozostało w cieniu innych wielkich geniuszy romantyzmu. Podjęłam więc jeszcze jedną wędrówkę po dostępnych ścieżkach wiedzy i stanęłam przed kolejnym odkryciem – krótkiej historii młodego człowieka, zbierającej jak w soczewce historię wielką, pisaną z rozmachem dla dumnego narodu.

Juliusz urodził się w 1854 r. w Żytomierzu. Wówczas były to tzw. Kresy Rzeczpospolitej, ziemie, które Rosja wchłonęła jak swoje. Ale Polakom żyło się tu do czasu nie najgorzej. Pod okiem Józefa Ignacego Kraszewskiego w stolicy guberni wołyńskiej rozwijało się polskie szkolnictwo, działał teatr i towarzystwa miejscowej szlachty. Łatwo wyobrazić sobie podziw tych kręgów nad talentem kilkuletniego syna państwa Zarębskich, którego fortepianowe popisy bawiły żytomierskie salony. W gimnazjum Juliusz nie zachwycał nauczycieli, szło mu raczej słabo. Ile mądrości było w jego rodzicach, gdy po trzech latach męczarni w szkolnej ławie zdecydowali o międzynarodowej edukacji muzycznej syna. Zresztą po klęsce powstania styczniowego, wobec którego szlachta żytomierska nie stała bynajmniej z boku, nie było czego szukać w tym zdanym na pełną rusyfikację mieście. Chłopak przyjęty poza swoim wiekiem do klasy fortepianu ukończył najpierw konserwatorium wiedeńskie, a potem petersburskie, skąd z podpisem Mikołaja Rimskiego-Korsakowa na dyplomie wyjechał do Rzymu. Tu rozpoczęła się jego wieloletnia współpraca, a wręcz przyjaźń ze starzejącym się Ferencem Lisztem. Kto mógł przewidzieć, że przeżyje on swego ucznia… Wspólnie podróżowali dając koncerty oszałamiające publiczność Budapesztu, Lipska i Monachium. W Paryżu Zarębski podjął wyzwanie popisów muzycznych na fortepianie o dwóch klawiaturach braci Mangeot.

Już wtedy zachwycała go Johanna Wenzel. Młodsza od Juliusza o trzy lata, urodzona w dolnośląskiej Świdnicy, w niemieckiej rodzinie mieszczańskiej o głębokich korzeniach średniowiecznych, panna musiała czarować otoczenie talentem muzycznym, skoro zamiast wydać ją za mąż, zdecydowano o jej edukacji pod okiem wielkiego Liszta. Pasjonowała ją sztuka, ale równie dobrze, co wówczas oznaczało raczej wybryk natury, pływała na długie dystanse, wygrywając niejedne zawody. Jako pani Zarębska przyjęła imię Janina i musiała go używać także po śmierci męża, skoro pod takim mianem notują ją obcojęzyczne słowniki. Próżno zatem sugerują niektórzy autorzy, że żyła podporządkowując się całkowicie Juliuszowi. Oboje tworzyli parę lubianych w towarzystwie oryginałów, wyróżniających się wysokimi kapeluszami i niekonwencjonalnym strojem, Janina przy tym nosiła rozpuszczone nonszalancko włosy. Gdy spojrzeć na zdjęcie ich obojga, można rozpoznać bratnie dusze. W 1880 roku urodziła się im jedyna córeczka, której imię – Wanda – najlepiej dowodzi, ile znaczyła dla Zarębskich polska kultura. Małżonkowie koncertowali wspólnie w wielu stolicach europejskich, by ostatecznie osiąść w Brukseli, gdzie w tutejszym konserwatorium Juliusz dostał posadę profesora fortepianu. Famę doskonałego mentora i genialnego artysty przerywała, niedająca się zaleczyć pomimo wysiłków lekarzy i licznych pobytów w różnych uzdrowiskach, gruźlica.

Juliusz Zarębski pozostawił po sobie spory, jak na trzydziestolatka, dorobek: walce, mazurki, kilka utworów nietanecznych i pieśni. Kwintet, którego wysłuchaliśmy w szczawieńskim Teatrze Zdrojowym, to podobno wybitna kompozycja muzyki kameralnej - świadectwo polskiego geniuszu pozwalającego przetrwać i odrodzić się w swoim czasie wielkiemu narodowi.

A naszemu przyjacielowi należą się słowa podziękowania za ten inspirujący wieczór w przepięknej uzdrowiskowej scenerii!

 

/mdk

CCH 0574 kadr

Anna Sutowicz

Historyk Kościoła, publicystka. Członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Juliusz Zarębski #Janina Zarębska #Liszt #muzyka romantyczna #Żytomierz #Bruksela #kultura narodowa
© Civitas Christiana 2025. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej