
Usiadła naprzeciwko mnie w metrze. W intensywnie błękitnej sukience i kolczykach w kształcie wisienek. Wyjęła książkę z torby i zatopiła się w lekturze.
Sądząc po obwolucie to była książka z biblioteki. Wyglądała na powieść i to tak ciekawą, że pochłonęła kobietę całkowicie. Siedziała zaczytana przez całą swoją podróż. A wokół niej – tak się jakoś złożyło – inne kobiety, czytające najwyraźniej same złe wiadomości na swoich smartfonach. Kontrast pomiędzy ich marsowymi minami (smutnymi, zbulwersowanymi, oburzonymi – wiele tam było emocji) a zafascynowaną, zaciekawioną i delikatnie uśmiechniętą twarzą kobiety w błękitnej sukience był uderzający. Kiedy z konieczności przerwała lekturę i skierowała się do wyjścia, w jej oczach było coś z radosnego uniesienia. Co ona czytała?!
Niestety nie udało mi się podejrzeć tytułu książki, ale po raz kolejny przekonałam się, jak znacząco rzutują na nasze samopoczucie treści, którymi się karmimy. Mimo, że te negatywne, o krzyczących tytułach, same cisną się przed oczy, warto świadomie szukać (na smartfonach też) takich, które korzystnie na nas wpłyną – zainspirują, zachwycą, czegoś nauczą, choćby rozbawią.
Przez długie lata miałam zwyczaj odpoczywając czytać kryminały. Na początku to były klasyki Agathy Christie. Potem historie cięższego kalibru. Żeby usprawiedliwić sama przed sobą czas poświęcony takiej lekturze, czytałam je po angielsku. W którymś momencie, w ramach podtrzymywania znajomości języka, przerzuciłam się na książki popularnonaukowe i poradniki, bo zorientowałam się, że czytanie o podłej stronie ludzkiej natury mnie obciąża, budząc napięcie lub smutek. To nie była rozrywka bez konsekwencji.
Wracając do mojej podróży metrem. Kiedy lady in blue opuściła wagon, wsiadł do niego man in black i otworzył… zbiór wierszy.
/mdk