Film Dariusza Walusiaka „Ulmowie. Błogosławiona rodzina”, który od zeszłego piątku możemy obejrzeć na ekranach kin, nie ma na celu przedstawić nam wszystkiego czego byśmy chcieli się dowiedzieć o bohaterskiej rodzinie z Markowej. To byłoby zadaniem niezwykłym i pewnie nie do końca możliwym do realizacji, biorąc pod uwagę formę przekazu, jakim jest obraz filmowy oraz fakt, że po jego bohaterach pozostało mało pamiątek i to mimo zainteresowania Józefa Ulmy fotografią.
Ale to co widzimy na ekranie jest rzeczą ważną, można powiedzieć kluczową dla poznania rzeczywistości, z którą stykamy się poprzez bohaterów filmu, a nie jest nimi, co ważne, wyłącznie rodzina Ulmów. Po pierwsze film rzuca nieco światła na rzeczywistość polską w dwudziestoleciu międzywojennym, poprzez obraz Markowej – niewielkiej, ale i nie takiej znowu małej, gospodarnej, podkarpackiej miejscowości. Widzimy w niej ludzi żyjących pobożnie, modlących się, mających rodziny, patrzących w przyszłość. Ta rzeczywistość zderza się ze zjawiskiem, stworzonym co prawda przez ludzi, ale ludzi opętanych, którzy nie kryją tego, że chrześcijaństwo, jak i samych chrześcijan chcieliby zniszczyć. Reżyser oraz narratorzy filmu podkreślają, że pogaństwo i demoniczność były w nazizmie niemieckim zupełnie jawnie obecne - można je było wyczytać w manifestach jego twórców, można się ich było nauczyć na kursach, które miały zwykłych Niemców przeobrazić w funkcjonariuszy diabła. Ale gdyby ów demonizm niemieckiego totalitaryzmu pozostał ograniczony do maleńkiej, świadomej go grupki kierowników, to i tak by niczego nie zmieniło, bo po owocach widać było kto stoi za systemem. Rekonstrukcja historyczna nadaje filmowi szeroką perspektywę, która dopiero stopniowo zawęża się i nakierowuje na Markową. Jest ona ważna, bo widz ma jasno postawioną sprawę. Ci, którzy 24 marca 1944 roku dokonali bestialskiego mordu na Józefie i Wiktorii Ulmach oraz ich dzieciach Stanisławie, Barbarze, Władysławie, Franciszku, Antonim, Marii i tym, które nie zdołało ujrzeć Bożego świata, byli zakorzenieni w demonicznym systemie. Zabili, bo nienawidzili. Warto tu dodać, że dzieci, nawet w świetle owych diabelskich praw, nie musieli mordować, oni chcieli to zrobić.
Drugą niezwykle ważną wartością filmu, są relacje świadków, także tych dziś już nieżyjących. Niektóre materiały zostały bowiem zrealizowane w 2004 roku. Oczywiście wypowiedzi starszych ludzi są nieco zamglone, emocjonalne, ale z drugiej strony jakie mają być? Są sumą emocji mieszkańców wioski – krewnych zamordowanej rodziny, którzy do dziś dnia nie mogą się po ludzku pogodzić z tym jak można było…
Warto zwrócić uwagę na aspekt, o którym mówi wypowiadający się w pewnym momencie ks. Robert Skrzypczak, czyli wyniesieniu do chwały ołtarzy także nienarodzonego dziecka Ulmów, nie mającego przecież imienia. W oczach Boga to niczego nie zmienia, ale jest wymownym świadectwem czasów, w których żyjemy.
Widzimy też, pokazaną nieco przy okazji, niemiecką, powojenną „sprawiedliwość”. Eilert Dieken, dowódca oddziału dokonującego zbrodni na rodzinie Ulmów, po wojnie pozostał funkcjonariuszem niemieckiej policji, nie spotkały go żadne represje. Jedynym, który takowe poniósł był czeski folksdojcz, Josef Kokott, którego władze PRL po wojnie osądziły i w 1957 skazały na karę śmierci. Warto dodać, bo w filmie tego nie ma, że zamieniono ją następnie na dożywocie, a potem jeszcze skrócono, co okazało się bez znaczenia, bo Kokott zmarł w więzieniu. W filmie nie ma też wątku ukraińskiego granatowego policjanta, który rodzinę Umów zadenuncjował, a któremu Polacy sami wymierzyli sprawiedliwość w ostatnich dniach niemieckiej okupacji. To są jednak wątki poboczne. Najważniejsze w dokumencie jest owo zderzenie dwóch światów.
Po obejrzeniu filmu „Ulmowie. Błogosławiona rodzina” nie sposób pozostać spokojnym. Wiem, bo targały mną duże emocje i podobnie jak świadkowie tamtych wydarzeń, którym głosu udzielił reżyser, nie mogłem się z pewnymi faktami pogodzić. To film, który trzeba zobaczyć i przemedytować.
/mdk