Piotr Sutowicz: Symboliczna śmierć zachodu

2020/09/28
katedra notre dam

Jestem Europejczykiem, ale ważniejsze dla mnie jest bycie Polakiem. Oczywiście, ta tzw. europejskość ukształtowała moją tożsamość narodową. Nie można mówić o polskości w kontekście innych niż europejskie korzeni kulturowych, choć te miały swoją genezę również w kulturach pozaeuropejskich. W końcu starożytna Grecja i jej filozofia rozwijały się zarówno w tzw.  małej jak i wielkiej Grecji, w miastach azjatyckich, jak i afrykańskich, wszak biblioteka aleksandryjska, w której gromadzono dziedzictwo intelektualne starożytnego świata, mieściła się w Afryce. Religia Abrahama, Izaaka i Jakuba, a potem Mojżesza tworzyła się i rosła na Bliskim Wschodzie, niektóre święte księgi również mojej religii mają korzenie na terenie Persji. Wojna peloponeska, mity greckie, Odyseja, Iliada, jako dzieła literackie znaczą coraz mniej w kulturze europejskiej, ale również wzięły udział w jej kształtowaniu. Wszystko to zintegrowało się kiedyś i dało początek cywilizacji Starego Kontynentu, przeze mnie nazywanej za Konecznym „łacińską”, ale nie o nazwy tu idzie.

Ta cywilizacja wpłynęła znakomicie na kształt etnosu, który wyłonił się w średniowieczu na obszarze obecnej Polski. Elity, które budowały tutejsze państwo i społeczeństwo stopniowo, tak się owa łacińskością przejęły, że uznały się za spadkobierców starożytnych Rzymian, choć z czasem spodobało im się również bycie Sarmatami, a więc ludem o genezie irańskiej. Dziś, w dobie skrajnej deprecjacji wszystkiego, co było, uważa się te nawiązania za skrajnie nieodpowiedzialną mitomanię. Czy słusznie? Kiedyś się okaże. Sam bym takich tradycji do kosza nie wyrzucał, mogą się one jeszcze okazać potrzebne szczególnie w sytuacji, w której Europa ginie.

Śmierć

Przemijanie postaci świata jest jakoś wpisane w jego naturę. Co prawda, nie powinno się chyba w kontekście cywilizacji, kultur i narodów używać zbyt pochopnie analogii do świata przyrody, ale jedno jest na pewno podobne - nic w świecie tworzonym przez ludzi nie jest wieczne. Historia pełna jest rozdziałów zamkniętych. Niekiedy przyczyną bywa śmierć, ale niekoniecznie, a w każdym razie nie zawsze. Plemiona żyjące na ziemiach polskich w czasach przedchrześcijańskich nie tyle umarły, co stopniowo zlewały się w naród. Narody zresztą w cywilizacji łacińskiej tak właśnie się tworzyły. Ile w tym było świadomości, a ile przypadku i żelaznej woli ludzi, którzy coś takiego chcieli spowodować, winno być i chyba bywa przedmiotem badań historyków, którzy nie powinni w swych pracach ulegać politycznym naciskom zmuszającym ich do dopasowywania przeszłości do teraźniejszości.

Śmierć cywilizacji czy kultur - rozumiana jako proces czy zdarzenia, w wyniku których pozostają po nich jedynie gruzy stopniowo unicestwiane przez naturalny upływ czasu - może nastąpić z kilku powodów, najazdu silniejszego, a bezwzględnego przeciwnika lub z własnej winy.  Oczywiście słabość, która udaremnia obronę, również może być wynikiem własnych zaniedbań. Historia zna wiele przykładów na każdą okoliczność. Dla przykładu, czy Ruś mogła się przygotować do powstrzymania ludów turańskich w XIII wieku? Fakty pokazują, że gdyby nawet nastąpił cały szereg działań scalających rozbite księstwa, na niewiele by się to zdało, fala była tak straszna, że zmiotłaby wszystko na swej drodze. Może w wyniku bardzo twardego oporu Rusi nawałnica tatarska miałaby mniejszy impet i nie dotarłaby pod Legnicę, a książę Henryk zwany Pobożnym nie zginąłby w bitwie i losy naszej ojczyzny mogłyby się w  związku z tym inaczej potoczyć, ale to wszystko. Mogło być też odwrotnie - przy sprzyjających okolicznościach Mongołowie poszliby dalej w stronę zachodniej Europy i dokonali zniszczenia na większą skalę, ale stało się, jak się stało. Cywilizacja turańska odniosła znakomity sukces, niszcząc księstwa ruskie, a tym samym  unicestwiając też możliwości państwowo- i społeczno-twórcze miejscowych elit. Moskwa, jako ośrodek jednoczenia Rusi, nie była tym samym co wcześniejszy Kijów czy istniejące wciąż u jej zarania kupieckie republiki Nowogrodu czy Pskowa. Ruś zginęła, zastąpił ją podmiot nowy -turański, który z czasem próbował cywilizować się na sposób bizantyjski, ale nawet na takie wzniesienie się cywilizacyjne siły twórcze tego ośrodka były zbyt małe. Część dziedzictwa starej słowiańskiej Rusi przejęła Litwa, część - ostatni Piast w Królestwie Polskim, Kazimierz Wielki, wcielając resztki ziem ruskich leżące najbliżej swych obszarów macierzystych do swego władztwa. Tradycje ruskie w pewnym wymiarze wniknęły w wyniku kolejnych unii Korony i Litwy w strukturę tego organizmu, czyniąc go jakoś tam spadkobiercą tamtego dziedzictwa, ale czas działał na niekorzyść tego niewątpliwie ciekawego eksperymentu. Dziś z owego spadku nie zostało za wiele oprócz żalu za zostawioną gdzieś za Bugiem kulturą, sentymentem politycznym i przekonaniem, że na wschodzie jest miejsce Polski.

Po co ta dygresja? Dla przykładu. Ruś umarła, ale jakaś jej część jest w naszej mentalności, w myśleniu, w przekonaniu o byciu Sarmatami, o pragnieniu posiadania dostępu do Morza Czarnego i władzy nad Smoleńskiem czy poczucia dumy z tego, że co prawda na krótko, ale nasi przodkowie władali na Kremlu. Śnią nam się niekiedy Dzikie Pola, na których polska szabla zwycięża i przesuwa granicę przedmurza chrześcijaństwa gdzieś dalej ku Kaukazowi. Takie fantastyczne myślenie lubimy, ale powinniśmy się w tym względzie mocno pilnować. Generalnie bowiem musimy pamiętać cały czas, że jesteśmy narodem zachodnim, przynależnym do tradycji łacińskiej, przekonanym o wspominanych już rzymskich korzeniach narodu, który uformował się w obrębie pojęć katolickich. Taka jest nasza dziejowa struktura i punkt odniesienia, innego chyba nie ma, i raczej być nie powinno. Ci, którzy chcą  przebudować naszą mentalność i zrobić z nas coś, czym nie jesteśmy, tak naprawdę dążą do końca historii tego narodu i rozpoczęcia budowania nowego. Myślenie to wcale nie jest takie aż nowe, jak jego przedstawicielom się wydaje.

Stara Ruś umarła, nowożytna Rosja jest imperium, które ma problemy z własną tkanką społeczną, zawsze zresztą je miała, bowiem jak każdy organizm zbudowany na podglebiu turańszczyzny ludzi czerpie z podojów, które były w związku z tym konieczne do przetrwania. Cywilizacja turańska żyje tylko wtedy, kiedy prowadzi ekspansję, pozbawiona takiej możliwości umiera, tak jak stało się z wielkimi imperiami Mongołów czy najbliższym nam geograficznie Chanatem Krymskim. Co prawda, obecne władze Rosji próbują nawiązywać do dziedzictwa cywilizacji bizantyjskiej, ale zarówno demografia, jak i mocno tkwiący w jej elementach składowych turanizm pokazują, że bardzo prawdopodobny jest powrót do postaci Złotej Ordy albo bolszewii. Tak naprawdę jedyne, co mogłoby Rosję uratować, to westernizacja i budowa nowego narodu na bazie cywilizacji łacińskiej, nawiązanie do tradycji Nowogrodu i Pskowa, ale to jest coś tak trudno wyobrażalne, że chyba całkowicie niemożliwe, a szkoda.

Tymczasem zachód

Chyba więc jesteśmy skazani na takie, a nie inne sąsiedztwo od wschodu – niebezpieczne, bo patrzące na nas jedynie jak na rezerwuar rzeczy, które należy pozyskać i wykorzystać. Czy w związku z tym naszą nadzieją jest sojusz z tzw. zachodem, z którego przecież wyrośliśmy i uważamy się za jego najdalszy ku wschodowi wysięgnik, strażnice, czy inaczej mówiąc faktorię, która z jednej strony ma strzec granic z drugiej być miejscem skąd rozchodzi się zachodnia cywilizacja, promieniuje i nawraca? Jednym słowem, czy mimo wszystko mamy próbować westernizować ludy Rosji, przy okazji realizując też swój narodowy interes?

Gołym okiem widzimy, że to mrzonki, pisanie o ułudzie. O tym właśnie jest ten tekst. Nie możemy niczego przenieść z zachodu na wschód, bo Zachód umarł. Zawsze miał on ze sobą problem. Substrat barbarzyński, który miał swój wkład w cywilizację łacińską, bywał różny i różnym wpływom ulegał. W imię cywilizacji prowadzone były niegodne tego słowa wojny, manipulowano religią i Bogiem, którego często kształtowano na swój własny obraz i podobieństwo. Ile okrucieństw popełniła Europa w imieniu takiego boga, któż to zliczy. W średniowieczu jej świeckim symbolem stało się restytuowane najpierw przez Karolingów, a potem kontynuowane przez niemieckich Ludolfingów i ich następców Cesarstwo Rzymskie, nazywane najczęściej przez historyków Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego. Instytucja ta kojarzy się w naszych dziejach źle. Państwo pierwszych Piastów od początków swego istnienia musiało się zmagać z jego aspiracjami do panowania, także i tu. Opór Chrobrego, Krzywoustego i im podobnych wobec zakusów cesarzy nie da się wytłumaczyć inaczej, jak ich poczuciem rzymskości i przynależności do wspólnoty europejskiej na równych zasadach. Władca w Polsce czuł się jakby cesarzem i tej zasady suwerenności swojej i swoich poddanych bronił. Jest to ciekawa sprawa, będąca ważnym elementem naszej tożsamości. Być może i dzisiaj polska niechęć do unijnych regulacji i sposobu patrzenia na wolność państw narodowych i obywatelskich tam ma swoje źródło. Ten mechanizm obronny może okazać się bardzo ważny dzisiaj, kiedy Zachód, jak wspomniałem umiera, a właściwie już umarł. Kraje i ich społeczeństwa w tamtej części kontynentu przypominają ulokowanego w szafie trupa. Wszyscy wiedzą, że on tam jest, ale boją się otworzyć drzwi już to ze strachu przed prawdą, już to z obawy przed fetorem.

Polskie pojmowanie cywilizacji wyrastało z Zachodu, ale politycznie zawsze było trochę inne. Dla naszych przodków cywilizacyjny dorobek, z którego czerpano, symbolizowały zachodnioeuropejskie katedry i uniwersytety, kult świętych i uniwersalizująca Europę od wczesnego średniowiecza cześć dla Matki Bożej. To tu budowano państwo oparte na rzymskim i pewnie greckim rozumieniu obywatelskości i na pojęciu wolności, jakie niosło chrześcijaństwo. Owszem z czasem i tu nie ustrzeżono się błędów, nadmiernie przejęto się okołofeudalną strukturą społeczną, a wraz z narastającymi problemami i wpływami Wschodu ograniczano godność ludności pracującej na roli. Nie ustrzeżono się też prymitywizacji ładu społecznego, korzystając przy tym z dorobku absolutyzmów oświeconych Zachodu.

Mimo tego, coś takiego jak Zachód w rozumieniu ośrodka cywilizacyjnego istniał i przez wieki miał się dobrze. Tu rozwijała się filozofia i nauka, kwitła myśl techniczna, stąd szerzyło się chrześcijaństwo i dopóki nie nastała epoka narodów i państw imperialnych opartych na liberalnym kapitalizmie, wiele rzeczy można było naprawić. W końcu wieku XIX było to naprawdę trudne. Zaczęła się epoka pesymizmu, a wraz z nią permisywizmu, prowadzącego do wspomnianej śmierci Zachodu. Wojny i ustroje totalitarne XX wieku przypieczętowały dzieło zniszczenia. Europa próbowała się podnieść, ale jej elity nie chciały tego. Wolały trwający ponad 1000 lat rozdział historii zamknąć i zacząć nowy, a zaczęły od tworzenia nowych ideologii i ładu, który miał zastąpić dotychczasową cywilizację łacińską. Ostatni czas tym działaniom nadał nowe symbole.

Płonące katedry i nie tylko 

W 2019 roku wstrząsnęły nami obrazy płonącej katedry Notre Dame. Spłonęła świątynia, która przetrwała barbarzyńskie czasy rewolucji francuskiej, przetrzymała różne pomysły mające spowodować jej zniszczenie. Nadszedł jednak jej kres. W roku następnym podpalona została katedra w Nantes, której budowę rozpoczęto w 1434 roku. Podpalaczem miał się okazać sfrustrowany imigrant z czarnej Afryki, ponoć wcale nie muzułmanin. Muzułmanami bez wątpienia byli mordercy księdza Jacquesa Hamela, staruszka, który przeżył kilka przepoczwarzeń francuskiej republiki, w ramach ducha nowych czasów zaangażował się w ruch międzyreligijny, by zginąć z ręki młodego wyznawcy Allaha w 2016 roku. To bardzo znamienny przypadek, jeden z wielu. Niszczenie dorobku cywilizacji zachodniej przez przybyszów widać gołym okiem, nie akceptują oni rzeczywistości, w której żyją, płoną więc kościoły, giną ludzie, narastają żądania nowych mieszkańców kontynentu, by wszyscy podporządkowali się prawom, które oni ustanowią. Bezradność Europy w tym względzie jest znamienna, ale cóż może zrobić nieboszczyk wobec dziejącej się rzeczywistości...

Tymczasem obecne elity kulturalne i polityczne Unii Europejskiej ochoczo stanęły po stronie niszczenia - im bardziej ktoś jest radykalniejszy w swoim laicyzmie, tym bardziej popiera ekscesy przybyszów. Z drugiej strony sytuację podgrzewają ruchy nowolewicowe, których postulaty urastające do rangi źródeł prawa sieją zniszczenie kulturowe na szeroką skalę. Szkoły, uniwersytety, placówki kultury i środki masowego przekazu rozsiewają ideologię, którą dla jakiegoś porządku określę mianem politycznej poprawności, chociaż to coś nie jest ani politycznością w klasycznym tego słowa znaczeniu, ani nie ma nic wspólnego z poprawnością. Nowomowa nadająca zupełnie nowy sens słowom, definiująca po nowemu rzeczy stare, dekonstruująca rzeczywistość obecną, ale i historię, czyni z ludności tubylczej Starego Kontynentu spadkobierców winowajców, będących tak samo jak przodkowie winnymi wszelkich możliwych i niemożliwych, ale wyobrażonych opresji, jakie kiedykolwiek się wydarzyły lub wydarzyć by się mogły. Kobiety były i są poddane represji przez mężczyzn, ci zaś - przez system wychowawczy i klasyczne więzi rodzinne, dzieci poddane bywają ograniczeniom ze strony rodziców, struktura społeczna represjonuje przedstawicieli niemal wszystkich kilkudziesięciu płci kulturowych, jakie owe elity sobie wyobraziły. Z drugiej strony propaganda antynatalistyczna zaleca, a wręcz nakazuje młodym ludziom wyzwolenie się w więzów klasycznej erotyki połączone z bezdzietnością. Ma to być wyrazem nowoczesnej wolności i pomocą dla klimatu, którego urojona ochrona stała się kolejnym paradygmatem. Rzeczywistość społeczna przekształca się w dom wariatów. Jeżeli instytucje polityczne i gospodarcze dalej działają, a zasobność społeczna wydaje się wystarczająca, to dzieje się tak dzięki sile rozpędu i nowoczesnym technologiom. Ten kij ma jednak również dwa końce, nie wiadomo bowiem, czy postęp techniczny połączony z permisywizmem nie przyśpiesza to coś „nic dobrego”, które nadchodzi.

Jestem Polakiem

Słowa wypowiedziane, a właściwie wypisane ponad 100 lat temu przez Romana Dmowskiego w jego „Myślach nowoczesnego Polaka”, dziś brzmią klasycznie, a zdaje się, że przed nimi druga młodość. Powoli dochodzimy do rzeczywistości, w której słowa Polak i Europejczyk nie będą wzajemnym uzupełnieniem, a w każdym razie nie da się ich w taki sposób zrozumieć. Polskość dla Dmowskiego była szczególną formą bycia Europejczykiem, naród polski widział on jako równorzędnego członka wspólnoty państw Europy. Pokazał to jako dyplomata i polityk, tak był postrzegany na konferencji w Paryżu, gdzie, co warto pamiętać, jego największym sojusznikiem był Georges Clemenceau, Francuz, wolnomyśliciel, mason i… Europejczyk. Może on chyba śmiało być uważany za jednego z ojców naszej niepodległości.

Przynależność do Europy oznaczała dla Dmowskiego dumę z dziedzictwa, z którego się korzysta, z własnej kultury i z rzeczonych katedr. W tych samych „Myślach” zwrócił on uwagę, że z bycia Polakiem należy być dumnym, ale trzeba się też wstydzić rzeczy wstydliwych, tego, co było niegodziwe i złe, normalnie te bolesne kawałki naszej historii powinny nam służyć za naukę na przyszłość. Jeżeli ktoś ani z historii, ani z tego, co widzi gołym okiem, uczyć się nie chce, to ma problem. A jeśli do tego głosi, że to normalne, to od takiego kogoś trzeba się odsunąć jako od nieco nienormalnego, skłonnego ciągle wkładać rękę do gorącej wody i mówiącego, że tak robić należy.

Osobiście uważam, że naszego dziedzictwa nie należy się pozbywać, trzeba je rozwijać w rzeczywistości takiej, jaka jest między umarłym Zachodem a niebezpiecznym Wschodem. Być nadszedł czas, w którym powinniśmy dać świadectwo. Do tego potrzeba nam dumy, a nie lawirowania. Jesteśmy w Unii Europejskiej, ale jeśli ma ona być narzędziem walki z naszą kulturą i państwowością, która do tego uzależnia współpracę finansową z nami od likwidacji samorządowych stref wolnych od LGBT, to po co nam taka Unia, trzeba szukać możliwości wyjścia z niej. Jeżeli ktoś powie, że nie wolno nam jeść tego czy owego, bo to jest złe dla klimatu, a do tego sprzeczne z wartościami europejskimi, to - po pierwsze - w obu wypadkach najprawdopodobniej się myli, a jeżeli ktoś gdzieś takie wartości zadekretuje, to po co nam przynależność do takiej wspólnoty. Polska bywała ostoją wolności i to w czasach, kiedy w Europie różnie bywało. W Rzeczpospolitej ludzie mogli w miarę swobodnie wyznawać różne religie i żyć według swoich reguł, nikomu nic do tego nie było. Jeżeli w pewnym momencie mechanizm zazgrzytał to dlatego, że państwo zapomniało o tym, że wolność nie może abstrahować od dobra wspólnego, poza tym nasz ustrój już w wieku XVI był zbyt nowoczesny dla sąsiadów, chcieli oni byśmy naśladowali ich wzorce. Tak jak wtedy trzeba było dalej iść własną drogą, tak też trzeba robić i dzisiaj. Zachód umarł, my chyba jeszcze żyjemy, choć czasu mamy coraz mniej. Czy przetrwamy, zależy od wielu czynników, w tym także od nas samych.

Tekst pierwotnie opublikowany został w 75 numerze (wrzesień 2020) miesięcznika: Kurier Wnet.

źródło grafiki: www.straitstimes.com

 

Piotr Sutowicz

Piotr Sutowicz

Historyk, zastępca redaktora naczelnego, członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#cywilizacja #cywilizacja europejska #cywilizacja zachodnia #chrześcijanie #świat liberalny #świat
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej