Choć bliskie są mi powiedzenia: „bliższa ciału koszula” i „cudze chwalicie, swego nie znacie”, to tytuł tego tekstu celowo wprowadza w błąd. Krainą Wygasłych Wulkanów zwykło się bowiem nazywać Góry i Pogórze Kaczawskie, rozciągające się między Jelenią Górą i Złotoryją. Mimo że dotyczy to bliskiego memu sercu Dolnego Śląska, dziś chciałbym zaprosić czytelników nieco dalej, do krainy wulkanów nietypowych, choć niestety tak samo wygasłych. Z nadzieją na ich przebudzenie zapraszam do Francji.
Nie będzie to typowy reportaż czy zachęta do zwiedzania. Refleksje tutaj zawarte są wynikiem wycieczki rodzinnej, która momentami miała charakter pielgrzymkowy. Znaczną część naszego pobytu wypełniły bowiem odwiedziny w miejscach, które stanowiły o niezaprzeczalnie katolickim charakterze Francji, podobnie jak całego Zachodu. Chodzi oczywiście o katedry. Tam, gdzie stały, wyznaczały granice cywilizacji łacińskiej, a w dalekich krajach były ambasadorami i krzewicielami Okcydentu. Od razu przejdę do sedna: tak, tytułowe wygasłe wulkany to właśnie katedry. Spieszę z wyjaśnieniami, dlaczego tak uważam. Przy okazji uwaga metodologiczna: wybaczcie, jeśli będzie wiele powtórzeń słowa „katedra”. To tekst głównie o nich, a ciężko znaleźć dla niego synonim. Drugą uwagę metodologiczną zamieszczę z kolei… na końcu.
Ogrom wielkości
W ciągu dość intensywnego pobytu odwiedziliśmy sporo atrakcji turystycznych niezwiązanych z życiem religijnym. I choć nie będzie wielką przesadą powiedzieć, że byle mieścina oferuje ciekawe muzeum, to nie o wszystkich będę pisać. Niektóre jednak zaznaczę, by można było geograficznie umiejscowić kolejne etapy wędrówki. Mieszkaliśmy w Chartres, gdzie znajduje się jeden z najsłynniejszych i największych kościołów francuskich: katedra Najświętszej Marii Panny. Jej ogrom potęgują otaczająca ją niska zabudowa oraz płaski, nizinny teren. Wieże wyłaniają się na horyzoncie na wiele kilometrów przed miastem. Choć tam się zatrzymaliśmy, to nie była pierwsza odwiedzona przez nas katedra.
Tuż po pierwszym noclegu zwiedziliśmy dom Claude’a Moneta w urokliwym Giverny. Choć z jego postacią kojarzy się przede wszystkim katedra w Rouen (do której jeszcze wrócimy), to tuż obok znajduje się miasto Vernon z kolegiatą Notre Dame. Zrobiła ona na nas wrażenie swoim ogromem, choć – jak później się okazało – na tle katedr była zwyczajnie niewielka. To tutaj udało mi się zrobić niewyreżyserowane zdjęcie syna, gdy modli się w postawie klęczącej. Chwilę później w nieodległym Évreux zrozumieliśmy, że „pełnoprawne” katedry są wyraźnie większe. Tutaj z kolei natrafiliśmy na mszę świętą, sprawowaną dla grupki kilku osób przez czarnoskórego księdza. Ta mała wspólnota, tak jak i obraz syna, będą towarzyszyć całej mojej refleksji.
Ogrom liczebności
Nieprzypadkowo wspomniałem o kościele w Vernon i fakcie, że obiektywnie jest wielki, ale mały na tle katedr. Takich świątyń, które ze względu na rozmiary można pomylić z katedrą, jest we Francji mnóstwo. Samych katedr jest także niemało, nam udało się odwiedzić dziewięć z nich. Paryską Notre Dame obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, gdyż wciąż jest niedostępna w związku z odbudową. Jeśli miałbym pisać typowo turystyczny tekst, to po pierwsze ostrzegłbym, że o ile kierowcy we Francji jeżdżą spokojnie, o tyle coś im odbija, gdy wjeżdżają do Paryża. Po drugie stwierdziłbym, że Mont Saint Michel to zaprawdę klejnot Zachodu. Po trzecie wreszcie poleciłbym dwie katedry, które zrobiły na mnie największe wrażenie: Chartres z relikwią sukni Maryi i niesamowitymi witrażami oraz przede wszystkim majestatyczną, górującą nad miastem katedrę w Le Mans.
Każda z odwiedzonych katedr jest nieco inna, różnice są zauważalne zwłaszcza we wnętrzach. Witały nas w różnych okolicznościach: jedne niemal całkowicie puste, inne wypełnione po brzegi ludźmi. Jednak to nie kunszt budowniczych, a postawy ludzi są dla mnie najważniejszym materiałem do przemyśleń.
Mało wiary?
Będąc we Francji i jej kościołach, nie doświadczyłem naocznie zbyt wiele modlitwy. Tłumy w katedrach generalnie sprawiały wrażenie zainteresowania samą tylko architekturą. Ale nie pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie znalazłem tam wiary. Z wizyt tych wyniosłem pewne obrazki: pojedynczych osób modlących się przed Najświętszym Sakramentem, ale także dwóch kobiet, które w pierwszej ławce, przed wystawioną monstrancją jadły kanapki. W innym miejscu obok wpatrującej się w Ciało Pańskie, poruszającej się na wózku inwalidzkim kobiety zasiadł młody chłopak, który przeglądał zawartość smartfona. W Saint Malo pośród przechodzących obojętnie tłumów przebijał się obraz modlącej się młodej kobiety. Po chustce na głowie wnioskuję, że związanej z jakimś ruchem tradycjonalistycznym, bardzo silnym we Francji. W Chartres w obszarze przeznaczonym tylko do modlitwy zasiadała w ławkach rodzina prawdopodobnie o arabskich korzeniach. Wiem, że nie powinienem się tym zajmować w czasie modlitwy, ale ludzka słabość zwyciężyła i trochę im się przyglądałem. Raczej się nie modlili, a przynajmniej postawa siedząca i brak gestów wskazywały, że nie była to modlitwa jakimś konkretnym tekstem. Niezależnie od tego widać było w nich szacunek do miejsca, w którym byli, którego, jak wspomniałem wcześniej, często brakowało u innych. Podsumowując te wizyty, muszę stwierdzić, że tendencja jest oczywista: modlitwy jest znacznie mniej niż turystycznego zgiełku. Ale czy na tej podstawie można jakoś zmierzyć wiarę? Nie mam tyle odwagi, tudzież pychy, by się tego podjąć.
Wygasłe wulkany
Z francuskimi katedrami jest związana pewna fascynująca inicjatywa. Chodzi o festiwal świateł, kiedy to fasady różnych budynków, zwłaszcza katedr, stają się ekranami, na których wyświetlane są laserowe pokazy. Wykonanie jest fenomenalne i gromadzi wieczorami prawdziwe tłumy ludzi. Są to liczby znacznie przekraczające uczestników niedzielnych mszy świętych. Owszem, pojawiają się w tych pokazach treści religijne. W Chartres pokaz skupiał się na procesie budowy katedry, ale były tam także wizerunki Maryi. W Orleanie poświęcony jest postaci św. Joanny d’Arc. Fakt, że uczęszczających w pokazach jest znacznie więcej niż uczestników nabożeństw, wskazuje, że Kościół francuski jest bardziej na etapie włączania się w życie kulturalne, niż bycia szafarzem sakramentów. Potwierdzeniem tego niech będą piękne, kamienne kościoły swojskich Normandii i Bretanii, z jednym charakterystycznym, często powtarzającym się elementem: tablicą informującą o godzinie jedynej mszy świętej w tygodniu. Z drugiej strony, wchodząc do kaplicy Cudownego Medalika na Rue de Bac w Paryżu, ujrzałem ławki wypełnione modlącymi się ludźmi. Gdy już myślałem, że zmienię zdanie co do rozmodlenia Francuzów, okazało się, że… to Polacy wracający ze Światowych Dni Młodzieży w Lizbonie. Dlatego francuskie katedry nazwałem wygasłymi wulkanami.
Kiedy wybudzenie?
Wulkan ma jednak to do siebie, że może się wybudzić. O ile dla mieszkańców np. Sycylii nie jest to wiadomość dobra, o tyle dla mieszkańców Francji może taką być. Podam na koniec drugą, zapowiedzianą wcześniej uwagę metodologiczną: cały ten tekst jest moją osobistą refleksją, z góry obarczoną możliwością błędu poznawczego. Celowo bowiem nie odnoszę się do statystyk, a tylko do tego, co sam naocznie widziałem. A widziałem kraj na wskroś katolicki, jeśli chodzi o jego spuściznę. Otoczenie francuskich miast, miasteczek i wiosek przepełnione jest symboliką chrześcijańską. Dlatego daleki jestem od stawiania tezy, że Kościół francuski zginął. Nie raz w historii kultur i cywilizacji dochodziło do tego, że po czasach upadku przychodziły czasy odbudowy. Tamtejsi katolicy upadku doświadczyli namacalnie, gdy płonęła matka katedr, Notre Dame w Paryżu. Wielu Francuzów trwało w tamtych chwilach na kolanach, z różańcem w ręku. Nie jest to być może najlepsze porównanie ani tym bardziej pochwała niszczycielskiego pożaru, ale może czasami trzeba przeżyć szok i dotknąć dna, by się odrodzić? We Francji „wulkany” wciąż stoją. Potrzeba tylko, by się przebudziły. Nie po to, by tak jak prawdziwe wulkany niszczyć, ale po to, by prowadzić do pełni życia.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 2/2024
/mdk