W sferze polityczno-medialnej coraz częściej słyszy się w ostatnim czasie o planach pokojowych, które miałyby zakończyć, lub przynajmniej zamrozić, obecną rosyjsko-ukraińską wojnę. Tydzień temu pisałem o jednej z nich, wystosowanej przez Jewgienija Prigożyna.
Z kolei w jednym z dawniejszych felietonów, niejako na marginesie mojego pytania o możliwości demograficzne zasiedlenia ziem nad Morzem Czarnym przez Rosję, oczywiście w wypadku jej zwycięstwa, odnotowałem zauważalny przez zwykłych odbiorców mediów, problem utraty przez Moskwę wpływów w Kazachstanie. Rzecz w tym, że na zwycięstwo, którym byłoby objecie rosyjskim panowaniem całego czarnomorskiego wybrzeża obecnej Ukrainy, się nie zanosi, a ataki, na razie rakietowe i przeprowadzone przez ukraińskie drony na Krymie, prowadzą do refleksji co do dalszego ograniczania rosyjskiego stanu posiadania na tym terenie, choć oczywiście zajęcie półwyspu przez Ukraińców wyniku działań militarnych uważam za mało prawdopodobne. Koszty takiej operacji byłyby ogromne, chyba porównywalne do podobnej rosyjskiej hipotetycznej operacji skierowanej na Budziak i Odessę, przy czym warto przypomnieć, że wojska ukraińskie nie dysponują obecnie marynarką wojenną, co jest kwestią kluczową dla tego obszaru działań. W tym momencie stawiam hipotezę, że obszar Krymu jest terenem militarno-politycznego pata, z którego bardzo trudno wyjść którejkolwiek ze stron.
Z jednej strony Ukraińcy jasno stawiają sprawę, że nie są zainteresowani pokojem bez odzyskania Krymu i obszarów Donbasu, z drugiej ich pozycja przetargowa w tym względzie jest raczej wątpliwa i oferty takie jak ta Prigożyna, czy wcześniejsza, ta którą z początku kwietnia wystosował prezydent Brazylii Luiz Inácio Lula da Silva, zaczynają być traktowane jako propozycje racjonalne, bez względu na to jak negatywnie odnosi się do nich rząd w Kijowie.
Poza tym, nawet gdyby przyjąć założenie, że Ukraina odzyska jakimś sposobem Półwysep Krymski, stanie ona przed nie lada wyzwaniem, które częściowo uzewnętrznione zostało w opublikowanym na początku kwietnia planie deokupacji Krymu, sygnowanym nazwiskiem Oleksjja Daniłowa - sekretarza Ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dokument, który z powodów oczywistych jest raczej tworem propagandowym niż scenariuszem, zawiera postulaty dość radykalne. Postępowanie względem ludności półwyspu ma nieco przypominać politykę aliantów względem pokonanych Niemiec, a w publicystyce postulaty Daniłowa porównywane są do denazyfikacyjnych działań aliantów względem ludności byłej III Rzeszy. Wydaje się, że mogą one przyczynić się raczej do ucieczki części rosyjskojęzycznych mieszkańców Krymu z obawy przed ukraińską władzą, niż do wzmocnienia jej chęci do ponownej absorbcji przez Kijów. Zresztą i bez dokumentu Daniłowa prawdopodobnym wydaje się eksodus części mieszkańców regionu do Rosji właściwej. To z kolei każe zadać następne pytanie: kim Ukraińcy chcą zasiedlić Krym po jego opanowaniu? Dobra odpowiedź na to pytanie raczej nie istnieje, tak jak zasoby demograficzne ich państwa, co z satysfakcja odnotował wspominany Prigożyn w swoim omówieniu rosyjskich celów wojennych. Zresztą podobna sytuacja dotyczy obszarów Donbasu, gdzie i teraz następuje depopulacja. Także populacja rdzennej ludności półwyspu, czyli Tatarów krymskich, nie pozwala na oparcie na nich projektów zasiedlenia tego terenu, aczkolwiek gdyby tę grupę wzmocnić muzułmańskimi osiedleńcami z Rosji, albo potomkami Tatarów na przykład z Turcji, to kto wie. Oczywiście wtedy na nowo uruchomiony zostałby nowy/ stary problem tureckich aspiracji na tym terenie, który i tak tli się w tle i moim zdaniem czas w tej kwestii, mimo wszystko działa na korzyść Ankary.
Turcja z sentymentem patrzy na Krym i pewnie przy jakiejkolwiek nadarzającej się okazji chętnie wyciągnęłaby po niego ręce. Tatarzy krymscy są dla niej po prostu „krymskimi Turkami tatarskimi”. Nad Bosforem często podkreśla się też, iż nie uznaje się tu rosyjskiej aneksji półwyspu.
Oczywiście problem Krymu to nie tylko kwestie ludnościowe, ale i strategiczne. Posiadanie go przez Rosję jest dla niej ważne, nawet gdyby uległ on całkowitemu wyludnieniu i ograniczył się do funkcji podobnej do tej, jaką posiada na Bałtyku Kaliningrad.
Nie wiem też czy którakolwiek ze stron w ramach ugody zgodziłaby się na akceptację stworzenia na półwyspie czegoś podobnego do „Wolnego Miasta Gdańska” w okresie międzywojennym. Nawet gdyby, to ten przykład na dłuższą metę też jakiś zachęcający nie jest, chociaż w sytuacji totalnego braku innego wyjścia takie rozwiązanie może zacząć zdobywać jakieś uznanie – czy wystarczające? Wszystko zależy od Rosjan i Amerykanów, którzy prawdopodobnie są w stanie namówić Ukraińców do pewnych ustępstw, chyba że ich cele wojenne na razie pokoju nie zakładają.
/mdk